Quantcast
Channel: Szwajcaria moimi oczami..
Viewing all 105 articles
Browse latest View live

Ograniczenia prędkości i kary za łamanie przepisów.

$
0
0
Witajcie! :) 

Wczoraj jeden z moich kolegów "pochwalił" się swoją ciężką nogą i karą jaka go za to spotkała. Otóż znajomy przycisnął do 112 km/h przy ograniczeniu do 80km/h co kosztowało go 850 CHF, miesiąc bez prawa jazdy oraz postępowanie sądowe. Namierzył go policjant uzbrojony w popularnie zwaną suszarkę, a kawałek dalej, w małym miasteczku, czekał już drugi funkcjonariusz. Kolega zgodził się udostępnić nagranie swego wykroczenia jak tylko zostanie mu ono dane (można takie zamówić). Jego historia uświadomiła mi, że część z Was może nie do końca wiedzieć jakie zasady panują na tutejszych drogach. Śpieszę z wyjaśnieniami i wskazówkami! :) 

Na obrazku obok widzicie ograniczenia prędkości jakie obowiązują na danych drogach w Szwajcarii. Oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba (budowa, wysoki poziom zanieczyszczenia, duży ruch) sygnalizowane są dodatkowe ograniczenia. 

Na terenach zabudowanych możemy spotkać się z Tempo - 20 - Zone co oznacza, że w danej strefie nie możemy przekroczyć prędkości 20 km/h. Poza terenem zabudowanym zdarza się Tempo - 70 - Zone.

Wszyscy wiemy, że przepisów przestrzegać należy nie tylko za względu na własne bezpieczeństwo, ale również bezpieczeństwo współpasażerów oraz innych użytkowników drogi. Niestety zdarza się, że ktoś przez nieuwagę lekko przekroczy dopuszczalną prędkość, nie jest to jednak dużym zagrożeniem i nie wymaga nakładania poważnych sankcji. Kiedy jednak zapomnimy się tak jak mój wyżej wspomniany kolega możemy ponieść srogie konsekwencje. Jakie? Ano takie...


Przekroczenie prędkości w mieście o ponad 25 km/h, poza miastem o ponad 30 km/h oraz na autostradzie o ponad 35 km/h skutkuje wpisem do Strafregisterauszug (Rejestr Karny)  oraz utratą prawa jazdy na podany w tabeli okres kilku miesięcy. W przypadku recydywy, a więc ponownego złamania przepisów drogowych należy spodziewać się znacznego wydłużenia okresu zawieszenia prawa jazdy bądź jego całkowitej utraty! Ponadto osoby, które kilkukrotnie złamały przepisy drogowe zostają poddane badaniom psychologicznym.

Rozbudowany taryfikator obejmujący dodatkowe wykroczenia znajdziecie TUTAJ

Pamiętajcie, że autostradą możecie poruszać się wyłącznie posiadając winietę, o której przeczytacie TU.

Mam nadzieję, że nikomu z Was nie zdarzyło się znacznie przekroczyć prędkości. Jeśli jednak taka sytuacja miała miejsce, podzielcie się proszę swoimi odczuciami na temat tego jak zostaliście potraktowani oraz jakie kary zostały na Was nałożone w przypadku konkretnych wykroczeń. 


Odzyskiwanie podatku VAT z zagranicznych zakupów.

$
0
0

Siemanko! Dziś temat przydatny przede wszystkim dla tych, którzy mieszkają blisko granicy z Niemcami, Włochami czy Francją. Ja mam tę przyjemność mieszkania w Zurychu, a więc niedaleko państwa niemieckiego. Jak już kiedyś Wam pisałam w TYM poście, średnio raz w miesiącu wybieramy się do Niemiec po odbiór paczek, a przy tym robimy większe zakupy. Czy Nam się to opłaca? Owszem. Po pierwsze część produktów jest tańsza niż w Szwajcarii, a po drugie ze wszystkich zakupów możemy w całości odzyskać podatek VAT. Powyższe zdjęcie nie jest przypadkowe, przypomina ono o tym, że prawo do zwrotu podatku mają wyłącznie mieszkańcy Szwajcarii posiadający minimum pozwolenie na pobyt typu B. Jak wygląda cała procedura? Śpieszę z wytłumaczeniem! Jako, że my korzystamy z takiej możliwości wyłącznie w Niemczech, będę opowiadać na przykładzie tego państwa. Pamiętajcie, że zwroty otrzymać możecie również we Francji i Włoszech, jedynie formularze mogą się różnić :)

ZAKUPY W SKLEPIE STACJONARNYM

Robiąc zakupy w jakimkolwiek sklepie na terenie Niemiec prosimy przy kasie o AUSFUHRSCHEIN, czyli formularz, dzięki któremu będzie możliwe odzyskanie CAŁEGO podatku VAT. Do formularza zawsze dołączony jest paragon fiskalny. Wygląda to w ten sposób:


Z tym formularzem oraz z pozwoleniem na pobyt w Szwajcarii udajemy się na przejście graniczne gdzie dostaniemy pieczątkę od niemieckiego celnika. Podczas ponownych zakupów pokazujemy przy kasie podbity formularz, który uprawnia do pomniejszenia aktualnego rachunku o kwotę ze zwrotu. W niektórych sklepach należy udać się z kwitkiem do punktu obsługi klienta i tam zostaną nam wypłacone do ręki pieniążki ze zwrotu podatku. Jeżeli w ciągu roku nie wybieracie się do danego punktu możecie odesłać podbity formularz do sklepu, w którym został wydany, a ten zwróci Wam pieniądze na podane konto bankowe. W ten sam sposób odzyskujecie pieniądze ze sklepów oddalonych od granicy, w których rzadko bywacie.

Warto wspomnieć, że wszelkie rzeczy widniejące na paragonie podczas jego podbijania musimy mieć przy sobie. Celnik ma prawo zapytać i poprosić o okazanie zakupów. Z reguły jednak nikogo to nie interesuje. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, aby ktoś zainteresował się zawartością bagażnika. Zawsze podbijają bez problemów, a i pozwolenie wystarczy trzymać w dłoni, nie każdy chce je dokładnie oglądać.

ZAKUPY W SKLEPIE ONLINE

Podatek możemy również odzyskać robiąc zakupy w sklepach online czy na portalach aukcyjnych. Ważne jest aby skontaktować się ze sprzedawcą i omówić taką możliwość. Część sprzedawców wyraża na to zgodę, część nie. W każdym razie jeśli nasz sprzedawca wyrazi zgodę na zwrot podatku są dwie możliwości: albo sprzedawca sam wypełnia Ausfuhrshein i wysyła go w paczce, albo musimy zrobić to samemu. Samodzielnie wydrukowany formularz wygląda tak:



TAX FREE 

Są sklepy, które wydają wyłącznie formularze Tax Free. Niestety tego typu formularz uprawnia do odzyskania wyłącznie CZĘŚCI podatku VAT. Ciężko mi stwierdzić jaka to jest część, ponieważ mają oni swoje ustalone widełki dla danych produktów. Możecie jednak orientacyjnie wyliczyć swoje zyski TUTAJ. Taki, oczywiście podbity na przejściu granicznym, formularz odsyłamy do Global Blue bądź Tax Free Worldwide. Pieniążki możemy również odzyskać stacjonarnie na dworcach głównych bądź lotniskach poniżej podanych miast:

Global Blue
Baden, Basel EuroAirport, Basel SBB, Bellinzona, Bern, Buchs SG, Chiasso, Chur, Genève, Heerbrugg, Konstanz, Kreuzlingen, Lausanne, Luzern, Rheineck, Schaffhausen, St. Gallen, St. Margrethen, Winterthur (Gepäck) und Zürich HB.

Tax Free Worldwide:
Basel SBB, Bern, Buchs SG, Chiasso, Chur, Heerbrugg, Konstanz, Kreuzlingen, Rheineck, St. Gallen, St. Margrethen und Zürich HB.

Szczegóły dotyczące tego co i w jakich ilościach można przewieźć przez granicę znajdziecie TU.

Pozdrawiam! 

Rheinfall, największy wodospad w Europie.

$
0
0
Witajcie! Dziś zabieram Was nad największy (pod względem przepływu wody) w Europie wodospad, Rheinfall. Już od dawna planowaliśmy udać się w to miejsce, ale zawsze jak nie psikus pogodowy to coś innego krzyżowało Nam plany. Tym razem uparłam się, że nie odpuszczamy bez względu na pogodę! Ta Nas na szczęście nie zawiodła. Wizyta była krótka, ponieważ nie było to miejsce docelowe podróży, ale zdążyliśmy zachwycić się widokami i na pewno jeszcze Nasza noga tam postanie :) 


To niezwykłe miejsce znajduje się w Neuhausen am Rheinfall na granicy dwóch kantonów, Zürich i Schaffhausen. Właściwie to nie jeden, a kilka wodospadów rozciągających się na długości 150 metrów. Wysokość kaskad to 23 metry, zaś głębokość zbiornika wynosi 13 metrów. Ostateczny kształt koryta rzeki ukształtował się ok. 15 000 lat temu. Natomiast początki kształtowania się datowane są na czasu epoki lodowcowej, ponad 600 000 lat temu. Więcej szczegółów na temat Rheinfall:


Zacznijmy jednak wycieczkę od początku. Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu pod samym zamkiem. Szczęście mieliśmy ogromne, ponieważ w momencie Naszego przyjazdu parking zapełniony był samochodami BMW 503 oraz 502. Wspaniały widok! Szczęście podwójne, ponieważ jak tylko skończyliśmy robić zdjęcia pojawili się właściciele i rozjechali każdy w swoją stronę. Z dochodzenia wynika, iż był to zlot miłośników BMW 503. Ładne cacuszka, było na czym oko zawiesić, jednak największą radość sprawiły one Jackowi, który jest pasjonatem marki z Bawarii :)


W trakcie kiedy Jacek zachwycał się czterokołowcami ja z koleżanka, która towarzyszyła Nam w wyprawie, udałyśmy się po bilety wstępu (5 CHF), które nabyć można w budynku widocznym na zdjęciu poniżej. Tam również znajduje się sklep z pamiątkami gdzie dostaniecie dosłownie wszystko, od ciuchów, poprzez czekolady, scyzoryki, magnesy, maskotki aż do drewnianych zegarów z kukułką.


Stamtąd odziani w szerokie uśmiechy udaliśmy się zobaczyć to owiane sławą cudo :) 




Dosłownie piszczałam z radości! Widok niesamowity, piękna turkusowa woda, przyjemny dla ucha szum, zieleń dookoła, nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Miejsce jest dobrze zorganizowane, ponieważ punktów widokowych jest kilka, na różnych wysokościach. My kierowaliśmy się w dół, każdy przystanek przysparzał coraz więcej emocji....


Im niżej się schodzi tym większą czuć w powietrzu wilgoć. Nie straszne Nam to jednak było, żądni przygód i chłonięcia pozytywnej energii tego miejsca podreptaliśmy schodkami w dół. Warto było!


Tak wygląda wodospad z najniżej i najbliżej położonego tarasu widokowego. Nie polecam zachodzić tam paniom w nienagannej fryzurze i makijażu, które ich naruszenia nie zniosą, ponieważ woda nikogo nie oszczędzi! Mokrzy od stóp do głów, ale szczęśliwi delektowaliśmy się wspaniałym widokiem :) 


Tym bardziej odważnym i rządnym wrażeń polecam podpłynięcie tuż pod spienione fale wodospadu. Gdyby nie to, że akurat wczoraj czas Nas godził na pewno byśmy się zdecydowali na taki rejs :) 


Bez uiszczania dodatkowych opłat można skorzystać z windy z widokiem na Rhein :)


Za 2,20 CHF można wybić sobie monetę z wybranym obrazkiem :) 


Kochani, serdecznie polecam to miejsce! Warto zobaczyć ogrom i siłę jaką niesie ze sobą swobodnie płynąca woda. Jeśli ktoś tak jak ja bezgranicznie zachwyca się naturą to znajdzie tam chwilę rozkoszy dla wszystkich zmysłów. Jestem zachwycona! Chętnie tam wrócę i obejrzę Rheinfall z innej strony :) 

Więcej zdjęć TUTAJ.

Filmy: 123 

Oficjalna strona: http://www.rheinfall.ch/

Życia osobistego skrawek pod kątem tęsknoty.

$
0
0


Witajcie :) 
Dziś chciałabym poruszyć temat bardzo dla mnie prywatny, ale zarazem doskonale znany każdemu z Was. Porozmawiamy o tęsknocie, która doskwiera przede wszystkim tym, którzy dłuższy czas przebywają z dala od swoich bliskich. Chętnie opowiem Wam o tym jak wygląda moja tęsknota, za czym tęsknię oraz jak sobie z nią radzę, zwłaszcza w kryzysowych momentach. Prawdopodobnie będzie to długi wpis, nad którym należy się skupić, dlatego też proponuję zasiąść do czytania z kubkiem ulubionego napoju bądź talerzykiem przekąsek. Tym z Was, którzy są wrażliwi proponuję zaopatrzenie się w chusteczki, może być wzruszająco :) 

Z tęsknotą zaczęłam oswajać się już od najmłodszych lat. Mój tato wiele lat pracował w Niemczech, a więc z dala od rodziny. Przebywał w najprzeróżniejszych zakątkach sąsiedniego kraju, w związku z czym nie widywałam go dość często. Podróże były przede wszystkim bardzo męczące, stany dróg i samochodów nie dawały dużego komfortu jazdy. Rodził się też strach przed taką podróżą, ponieważ w latach '90 kontakt telefoniczny był znacznie utrudniony. Dziś z każdego zakątka możemy napisać choćby SMSa i poinformować bliskich na jakim etapie trasy jesteśmy, kiedyś nie było to możliwe. Pamiętam jak dziś, kiedy z mamą przez jakiś czas mieszkałyśmy u dziadków, ponieważ od nich odległość do miejsca zamieszkania taty była sporo krótsza niż do Wrocławia. Co kilka dni zamawiałyśmy na poczcie rozmowę międzynarodową, o określonej godzinie stawiałyśmy się i próbowałyśmy skontaktować z tatą. Niestety były takie chwile, że aktualnie go w biurze nie było i Nasza szansa na rozmowę przepadała. Po jakimś czasie pojawiły się budki telefoniczne na kartę, wtedy również przy budynku poczty spędzałyśmy dużo czasu. Oczywiście kiedy tato przyjeżdżał choć na kilka dni, było to ogromne święto. Wielkie oczekiwanie, gotowanie, radość. Myślę, że wtedy nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego czym jest tęsknota. Bardziej odczuwałam i rozpoznawałam stan oczekiwania i radości. Dopiero teraz, z perspektywy czasu wiem, jak ogromną tęsknotę miała w sercu moja mama i ja. Lata mijały, pojawiła się możliwość zamieszkania z tatą za granicą, z której oczywiście skorzystałyśmy. To były piękne i niezapomniane czasy. Skończyły się jednak, gdy podrosłam na tyle, że nadszedł czas pomaszerowania do przedszkola. Później zaczęło się szkoła, lata wciąż mijały, tęsknota i brak rosły. Dla mnie to było coś jak wychowywanie się bez ojca, nie był, a bywał. Do czasu kiedy byłam dzieckiem, tak jak pisałam wcześniej, oczekiwało się jego przyjazdów, a potem wykorzystywało i chłonęło każdą najmniejszą chwilę. Kiedy jednak zaczęłam wchodzić w okres dojrzewania tęsknota odeszła na drugi plan, a pojawiła się złość i niezrozumienie. Niestety to się odbiło na moich relacjach z tatą co objawiała się częstymi kłótniami, kiedy był w domu. Mamy bardzo podobne charaktery i było nam na prawdę ciężko się porozumieć. Kiedy natomiast mój okres nastoletniego buntu minął, podrosłam na tyle, aby móc odbywać samodzielne podróże, zaczęło się polepszać. Wszelkie ferie, dni wolne czy wakacje starałam się jak nie z mamą to sama jeździć do taty. Cóż to były za podróże! Kilkanaście, a czasem i kilkadziesiąt godzin spędzonych w autokarach. Stanie w kilometrowych kolejkach na granicy. Było to wszystko jednak warte swej ceny, bo po pierwsze odbudowywałam i podtrzymywałam kontakty z tatą, a po drugie zwiedziłam na prawdę spory kawałek Niemiec. Kolejne schody zaczęły się kiedy tata już na stałe zjechał do Polski. Ja byłam już kobietą, a on miał chyba wciąż przed oczami obraz małej dziewczynki. Bardzo się kłóciliśmy, a biedna mama była między młotem a kowadłem. Wspominając to wszystko uświadamiam sobie jak silną kobietą jest, że potrafiła funkcjonować między dwoma ukochanymi, a jednak skaczącymi sobie do gardeł osobami. Poza tym podziwiam ich obojga, że przetrwali te długie lata rozłąki i dziś są szczęśliwym małżeństwem, które wychowało prawego, wykształconego i znającego wartości rodzinne człowieka. Ja oczywiście również mam z tatą dobre kontakty, nie są może idealne, ponieważ wciąż te same charaktery robią swoje, ale myślę, że jest dumny z tego, co w życiu osiągnęłam. Ja z kolei jestem bardzo dumna z nich obojga. Z taty, że przez tyle lat potrafił utrzymać rodzinę, żyć uczciwie względem kobiety, którą kocha, zapewnić mi wspaniałe dzieciństwo okraszone nie tylko prezentami, ale też poznaniem innej kultury, innego kraju, ukształtowaniem moich dzisiejszych zainteresowań. Z mamy zaś, że była bardzo dzielna, robiła wszystko żeby ułatwić Nam wszystkim te lata rozłąki, dbała o dom i mimo różnych spięć spalała Naszą rodzinę, co zaowocowało dzisiejszymi stosunkami między Nami wszystkimi. Wiem, że moi rodzice to czytają, mam nadzieję, że poczuli ukłucie w sercu takie jak i ja kiedy to pisałam. No dobrze, uroniłam też kilka łezek :) 

Dobrze, wróćmy do tęsknoty. Kolejna próba i silne zaznajomienie się z tym uczuciem pojawiło się po maturze, kiedy postanowiłam spakować walizki i wyjechać sama, samiusieńka do Holandii. Nie znałam tam nikogo, pracę jako AuPair znalazłam w Internecie i pojechałam. Oczywiście pojawiły się zgrzyty, że nie chcę iść na studia, że sobie nie poradzę, itd. Bunt z mojej strony był niesamowity, ale dziś wiem, że wszystko to wynikało z troski moich rodziców o mnie. Mimo tego dopięłam swego, pojechałam. Krzywda mi się nie działa, choć nie trafiłam na rodzinę idealną. Mimo wszystko dobrze ten wyjazd wspominam, bardzo się usamodzielniłam, ukształtowałam, wiele z niego wyniosłam. Były to już czasy możliwości swobodnego kontaktu, więc bardzo często rozmawiałam z rodzicami oraz znajomymi przez telefon, Skypa czy poprzez inne komunikatory. Tęsknota była bardzo silna, zwłaszcza w momentach, kiedy wypompowana wracałam z pracy i potrzebowałam wsparcia. Ciężko było również kiedy nadchodziły dni wolne, wtedy oddawałam się zwiedzaniu oraz namiętnej jeździe na rowerze. Czas mijał, miałam chwilę na poukładanie wszelkich myśli w głowie. Ponownie podkreślam, BARDZO tęskniłam, ponieważ był to mój pierwszy samodzielny wyjazd, a do tego na prawie rok. Tato ze względu na pracę mnie w Holandii nie odwiedził, ale mama wpadła na dwa dni i były to na prawdę bardzo znaczące dni. Byłam szczęśliwa, że jest przy mnie, że mogę jej pokazać jak żyję, co robię na co dzień, gdzie mieszkam, gdzie chodzę. Myślę, że ją też uspokoiła ta wizyta, miała pewność, że nie dzieje się nic złego, że żyję na dobrym poziomie i radzę sobie ze wszystkim. Nie poradziły sobie jednak podczas tej próby moje znajomości, ponieważ wiele wydawałoby się bliskich osób, przestało się kontaktować, straciliśmy nić porozumienia. Nie żałuję jednak, ponieważ właśnie w takich sytuacjach wychodzą na wierzch prawdziwe przyjaźnie i takie właśnie przetrwały te próby do dziś :) 

Tęsknota dopadła mnie również po powrocie z Holandii, ponieważ w ciągu zaledwie miesiąca postanowiłam, że jadę dalej. Tym razem moim celem były Niemcy, a dokładniej Bawaria. Tutaj również pracowałam jako AuPair, ale tym razem trafiłam na na prawdę wspaniałą rodzinę, która dała mi dużo ciepła i ogrom wsparcia. Z mamą mojej podopiecznej mogłam na prawdę o wszystkim porozmawiać, zrobić babski wieczór czy wyjść na piwo. Poznałam tam też wielu ludzi z różnych krajów, którzy dostarczyli mi naprawdę dużej rozrywki, doładowali do mojego plecaka ogromny bagaż doświadczeń i wspierali kiedy tego potrzebowałam. Myślę, że dzięki temu, iż miałam wypełnioną każdą wolną chwilę nie skupiałam się tak bardzo na tęsknocie za bliskimi. Miałam z nimi ciągły kontakt, byłam na przestrzeni tego roku też przez kilka dni w Polsce. Tutaj oczywiście znów grono "przyjaciół" się pomniejszyło, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Wciąż zostały przy mnie dwie najważniejsze dla mnie osoby, które po raz kolejny podkreślam, są ze mną po dziś dzień. Udało się też zorganizować rodzicom kilkudniowy urlop w mieście, w którym mieszkałam i pracowałam. Poznali rodzinę, u której pracowała, piękne zakątki, które zwiedziłam. Możliwości pokazania tego wszystkiego, tego skrawka mojego samodzielnego życia, daje na prawdę dużo radości i poczucia, że ten kawałek nie jest już tylko mój, nie tylko ja go zasmakowałam, ale odkryłam też przed bliskimi. 

Po powrocie rozpoczęłam studia i pojawił się inny rodzaj tęsknoty. Tęsknota za szeroko rozumianą wolnością, podróżami, przygodami, poznawaniem nowych ludzi z różnych kultur. W sprzeczności z tym wyszła również na wierzch tęsknota za posiadaniem partnera, przy którym poczuję stabilizację. Ten rodzaj tęsknoty to jednak temat na zupełnie inny wpis, który nawet nie wiem czy się kiedykolwiek tu pojawi, ponieważ ciężko będzie go powiązać z tematyką bloga. W każdym razie jak większość z Was wie, partner się znalazł i pojawiły się nowe perspektywy. Kiedy ja byłam jeszcze w trakcie studiów nadarzyła się okazja przeprowadzki do Szwajcarii. Pojawił się OGROM różnych uczuć, wątpliwości, skrajnych emocji. Nasz związek był wtedy na etapie odbudowywania po wcześniejszym zwątpieniu, a tu nagle bach!, wyjazd. To był bardzo ciężki okres przepełniony strachem i tęsknotą. Jacek wyjechał, a ja przez prawie dwa miesiące, przez które się nie widzieliśmy, odchodziłam od zmysłów. Codzienne, kilkugodzinne rozmowy na Skype, SMSy, E-maile, chciałam wiedzieć co, gdzie i z kim robi w każdej chwili. Przez to oczywiście dochodziło do bardzo częstych kłótni, zwątpienia, rozpaczy. Dziś wiem, że moje zachowanie było bardzo dziecinne, nierozsądne i niepoparte żadnymi racjonalnymi argumentami, więc w pełni podziwiam go, że to wszystko przetrwał. Oczywiście do dziś zdarzają mi się wybuchy tęsknoty kiedy nie widzimy się przez kilka dni, ale staram się nad tym pracować. Tak, jestem tu w Szwajcarii i znów tęsknię za rodzicami i przyjaciółmi. Dzisiejsze możliwości techniczne ułatwiają kontakty, ale to nigdy nie będzie to samo co spojrzenie drugiemu człowiekowi w twarz, obserwacja jego reakcji, ciepło i obecność. Staram się rozmawiać jak najczęściej, opowiadać o tym co dzieje się u mnie na co dzień aby nie tworzyć zbyt wielkich luk. Dzięki temu za każdym razem możemy porozmawiać tak jakbyśmy się nie widzieli zaledwie kilka dni. Przepływ informacji na bieżąco jest moim zdaniem bardzo ważny, ponieważ podtrzymuje i buduje więzi. Dochodzi jednak też do sytuacji, kiedy na przykład podczas Świąt wtulam się w Jacka i ryczę jak dziecko z tęsknoty i rozpaczy, że nie mogę spędzić tego czasu z rodzicami. Ktoś może powiedzieć, że dzieciak ze mnie płaczliwy, ale nie moi drodzy, to są bardzo silne emocje związane z silnymi więzami z bliskimi. Nie należy się tego wstydzić, trzeba mówić otwarcie. 

Jak widzicie tęsknota przewija się przez moje życie od najmłodszych lat. Jest to jednak całkowicie naturalny stan, który uświadamia człowiekowi, że ma w życiu coś bądź kogoś ważnego, czego brak w danej chwili powoduje pewien dyskomfort. Każdy z nas taki dyskomfort odczuwał, odczuwa w tej chwili bądź za jakiś czas odczuwać będzie. Ważne jest moim zdaniem, aby nie zatracać się w tym uczuciu, nie szukać jego negatywnych stron, a odkryć to co pozytywne! Tęsknię za rodzicami, bo ich kocham, bo wiele dla mnie zrobili i jestem im za to wdzięczna. Tęsknię za przyjaciółmi bo ukształtowali mnie, wspierali w najgorszych chwilach, mogę na nich zawsze liczyć, mam szczęście, że są w moim życiu. Tęsknię za miejscami, które przywołują ogrom wspomnień, ale cieszę się, że miałam okazję w nich być i mam nadzieję, że nie raz jeszcze je odwiedzę. Tęsknię za moim kotem, który jest bardzo mi bliskim stworzeniem, ale wiem, że ma wspaniałą opiekę pod dachem moich rodziców i może być dla nich w pewnym sensie namiastką mnie. Tęsknię, ale dzięki temu wiem, że w moim życiu jest wiele ważnych rzeczy, które tworzą mój świat, są jego częścią, mimo iż nie mam ich na wyciągnięcie ręki. Zdaje sobie sprawę, że takie myślenie nie jest łatwe, sama doświadczyłam skrajnych emocji związanych z tęsknotą. Usiądźcie i zastanówcie się przez chwilę, czy jest sens użalania się nad swoim położeniem? Ja miałam to szczęście, że nikt mnie do wyjazdów nie zmuszał, w każdym przypadku były to moje w pełni świadome decyzje. Wiem natomiast, że wielu z Was musiało wyjechać z różnych względów osobistych i gdyby życie Was do tego nie zmusiło, nie opuszczalibyście kraju czy bliskich sobie osób. Nie jestem w stanie postawić się na Waszym miejscu i nie śmiem próbować nawet pisać o tym co możecie w takich sytuacjach czuć. Pomyślcie jednak ponownie, ciężka sytuacja zmusiła Was do zmian, ale z drugiej strony co by było gdyby nie było możliwości do tych zmian? Może ta zmiana, choć ciężka i okraszona wielkimi pokładami tęsknoty, przyniesie z czasem wiele dobrego? Daje możliwości poprawy sytuacji swojej osobistej bądź osób, które opuściliście udając się w nieznane. Nigdy, przenigdy nie traćcie wiary w swoje wybory, możliwości oraz w to, że może być lepiej. Trzeba ciężko pracować, ale praca zawsze prędzej czy później przynosi spodziewane efekty :) 

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie opisać swoje historie, próby na jakie wystawiło Was życie. Opowiedzcie mi, jak Wy radzicie sobie z tęsknota i czy również potraficie odnaleźć w niej coś pozytywnego. Może macie sprawdzone sposoby, które w sytuacjach krytycznych stawiają Was na nogi?

Pozdrawiam ciepło i życzę wytrwałości! :) 

Popularne imiona dziecięce w różnych rejonach Szwajcarii.

$
0
0

Ostatnio wśród moich znajomych pojawiło się wiele kobiet w ciąży, a także takich, które już wydały na świat potomstwo. Zawsze kiedy dostaję informacje o narodzinach pytam o zdrowie, a następnie o imię nowo przybyłej istotki. Wiem, że nie łatwo je wybrać, a często odmienne zdania rodziców w tym temacie prowadzą do niemałych zgrzytów. O ile dobrze pamiętam to miałam być Dominiką, stanęło jednak na Annie, po babci ze strony taty. Znam również sytuacje, w których matka wybrała imię nieodpowiadające wyobrażeniom ojca, a ten podczas wypełniania dokumentów wpisał takie jakie jemu się najbardziej podobało. I tak nagle ku zdziwieniu kobiety jej ukochana Danusia stała się Hanusią ;) 

Das Budesamt für Statistik (Federalny Urząd Statystyczny) co roku zbiera informacje na temat dzieci urodzonych na terenie Szwajcarii. W 2012 roku odnotowanych zostało 82 164 narodzin, z czego 39 729 noworodków to dziewczynki, a 42 435 to chłopcy. Poniżej tabele przedstawiające najpopularniejsze imiona w danych regionach językowych Szwajcarii:




Jakie imiona noszą Wasze dzieci? Czy są to imiona typowo polskie czy też zagraniczne? :) 

Ricola, ziołowa potęga.

$
0
0


Ricola, jak podają źródła w Internecie, jest największym i najbardziej nowoczesnym producentem słodyczy na świecie. Firma eksportuje swoje ziołowe wyroby do ponad 50 krajów. Wszystkie produkty wytwarzane są w 100% w Szwajcarii. Historia firmy sięga roku 1930, kiedy to została założona spółka przez Emila Richterich jako Richterich and Co. Laufen. Dzisiejsza nazwa to skrót powstały od tych słów. Ta rodzinna firma zobowiązała się do wprowadzenia najwyższych standardów jakości i starannej obróbki swoich ziołowych specjałów. Zioła te uprawiane są oczywiście w szwajcarskich górach, zgodnie z wysokimi standardami upraw ekologicznych, wolnych od pestycydów i herbicydów. Uprawia je ponad 100 niezależnych przedsiębiorstw rolnych w Valais, Emmental, Puschlav, południowych zboczach Jury oraz w centralnej Szwajcarii.

Wszelkie receptury są pilnie strzeżone, wiadomo jedynie, że cukierki i herbaty Ricola są mieszanką 13 ziół, jak wcześniej pisałam, uprawianych wyłącznie na terenach Szwajcarii. Zapewne jesteście ciekawi jakie to zioła, wyliczam więc: biebrzeniec mniejszy, czarny bez, przetacznik leśny, mięta pieprzowa, szałwia, tymianek, przywrotnik pospolity, szanta zwyczajna, babka zwyczajna, pierwiosnek lekarski, krwawnik pospolity oraz prawoślaz lekarski. Wszystkie te zioła mają zbawienny wpływ na nasze schorowane gardło. Warto też wspomnieć, że cukierki oraz herbaty marki Ricola nie zawierają cukru.

Zachęcam do obejrzenia poniższego filmu. Historia firmy oraz etapy produkcji słynnych słodyczy przedstawione przez pryzmat młodzieńczego podrywu ;)


Czy ktoś z Was próbował produktów tej firmy? :)

Oficjalna strona: http://www.ricola.com/de-ch

Czterogodzinny rejs statkiem po Zürichsee.

$
0
0

Hey! Dziś przychodzę do Was z relacją ze wspaniałej wycieczki jaką zafundowaliśmy sobie w minioną niedzielę. Od dawna zbieraliśmy się do odbycia tego rejsu, ale jak już wygospodarowaliśmy chwilę to pogoda nie rozpieszczała i traciliśmy zapał. Tym razem pogoda spisała się na medal! Z samego rana wyruszyliśmy na kolejny w tym roku zlot pod szyldem Dolder Classics. O tym jednak będziecie mogli przeczytać za kilka dni. Kiedy już nacieszyliśmy wzrok cudami motoryzacji udaliśmy się do przystani w centrum Zurychu. Zdecydowaliśmy się na czterogodzinny (w obie strony) rejs do Rapperswil :)


Tutaj odbiegnę troszkę od relacji i moich wrażeń, a skupie się na przedstawieniu Wam możliwych do wyboru tras oraz ich cen. Poza rejsami tematycznymi, o których napiszę na końcu, mamy do wyboru cztery trasy różniące się przystankami oraz długością ich trwania. Poniżej rodzaje tras:



Kolejno od lewej strony:
1. Kleine Rundfahrten ( ok. 1,5 godziny) - 2 Kl. 8,40 CHF
2. Mittlere Rundfahrten (ok. 2,5 godziny) - 2 Kl. 24,80 CHF, 1. Kl. 40,80 CHF
3. Grosse Rundfahrten (ok. 4 godziny) - 2 Kl. 25, 00 CHF, 1 Kl. 41,40 CHF
4. Obersee Rundfahrten (ok. 7 godzin) - 2 Kl. 33,20 CHF, 1. Kl. 54, 80 CHF

Ważne bilety: GA, ZVV na odpowiednie strefy, Junior- i Enkel-Karte. Dodatkowo przy Kleine Rundfahrten możemy wykorzystać ZürichCARD. Ceny biletów dla dzieci oraz psów wynoszą 50% ceny dla dorosłych. Również posiadanie karty Halbtax uprawnia do 50% zniżki na każdy rejs.

Więcej szczegółów na temat tras i cen oraz rozkłady jazdy TUTAJ.


Jak widzicie po tytule zdecydowaliśmy się na czterogodzinny rejs w drugiej klasie, a więc bilety kosztowały Nas 25 CHF od osoby. Kiedy już dostaliśmy się na pokład statku, zasiedliśmy nieprzyjemnie ściśnięci na jednej z ławeczek, a do Naszych uszu dotarł wrzask rozkapryszonej małej dziewczynki, która kopiąc w złości swego ojca pokopała również mnie, postanowiliśmy zmienić miejsca na pierwszą klasę. Taka przyjemność kosztowała Nas nie 16,40 CHF dopłaty jak to jest przy wykupienia takiego miejsca od razu, a 20,60 CHF. Raz się żyje jednak, a błogi spokój i cisza przy własnym stoliku na najwyższym tarasie były tego warte. Przy okazji skorzystałam z oferty pokładowej restauracji  i uraczyłam się pysznymi kawowymi lodami, które dotarły do mnie przez pomyłkę. Otóż byłam święcie przekonana, że Eiskaffee mit Rahm to mrożona kawa z bitą śmietaną, a dostałam to: 


Czy warto wykupić miejsce w pierwszej klasie? Jeśli nie odstrasza Was cena to owszem. Przede wszystkim mamy dostęp do najwyższego pokładu statku, z którego można w pełni cieszyć oko wspaniałymi widokami. Ludzi podczas naszego rejsu było nie wiele, mogłam spacerować po całym statku i robić zdjęcia z różnych perspektyw. W drugiej klasie byłoby to niemożliwe, bo jak wcześniej wspomniałam siedzieliśmy tam ściśnięcie jak sardynki w puszce. Nie wyobrażam sobie spędzenia czterech godzin w takich warunkach, a potem kadrowania zdjęć i wycinania rąk, aparatów i głów innych ludzi. Tutaj siedzieliśmy przy wygodnym stoliku mając wokół siebie odpowiednio dużo przestrzeni. Ja skusiłam się na "kawę", natomiast nasi współpasażerowie popijali rozmaite trunki, jedli lunche, obiady oraz desery. Były całe rodziny, pary, a także starsi, którzy wybrali się w samotną podróż.


Pogoda dopisała co mam wymalowane czerwienią na twarzy. Oczywiście zabezpieczyliśmy się odpowiednimi filtrami, bo o to zawsze dbam, ale przez te dobre 10 godzin przebywania w niezacienionych miejscach nawet kilkukrotne smarowanie się nie uchroniło Nas od lekkich poparzeń słonecznych. Pamiętajcie więc, aby na statek zabrać ze sobą kremy z wysokimi filtrami, jasne ubrania, nakrycia głowy oraz zapas wody jeśli nie chcecie przepłacać na miejscu. Oczywiście jeśli wybieracie się z pieskiem, pamiętajcie aby i jego odpowiednio zabezpieczyć :)


Statek płynął  z prędkością myślę przyjazną nawet dla tych, którzy mają chorobę morską. Zdecydowanie nie bujało, delikatny wiatr przyjemnie chłodził, a i można było zrobić zdjęcia bez poruszeń. Ja osobiście choroby morskiej czy lokomocyjnej nie mam, a jeśli się uprzeć to w małym stopniu. Tylko niektóre momenty przyprawiają mnie o mdłości. I tu dopiero w drodze powrotnej kiedy przybijaliśmy do poszczególnych przystanków, a wysiadający i wsiadający ludzie wprawiali łajbę w drgania i lekkie bujanie poczułam nieprzyjemne uczucie w żołądku. Sądzę jednak, że nie było to spowodowane samymi ruchami statku, ale też tym, że mój organizm po całym dniu był przegrzany i bardzo zmęczony.


W planach mieliśmy wyłącznie sam rejs, ale plany warto zmieniać i dostosowywać do aktualnego położenia. Kiedy już dobiliśmy do brzegów Rapperswil, Jacek zaproponował skorzystanie z okazji i zwiedzenie tego miasteczka. Relację i zdjęcia zobaczycie jednak dopiero za kilka dni. W każdym razie pospacerowaliśmy dwie godzinki i udaliśmy się w rejs powrotny, który nie ukrywam był już męczący....


Gdyby jednak taka forma podróży Wam nie do końca odpowiadała, możecie skorzystać ofert rejsów tematycznych. Wśród nich znajdziecie między innymi: rejs dla wegetarian, coś dla miłośników fondue, imprezę dla ludzi powyżej 30. roku życia, podróż dla singli, podróż dla LGBT, rejs w rytmie salsy oraz wiele innych propozycji tematycznych dla dorosłych i dzieci. Jeśli jesteście ciekawi, kliknijcie TUTAJ.

Zdradzę jeszcze, że przymierzamy się do 7. godzinnego Obersee Rundfahrt :) 

Więcej zdjęć z Naszej podróży TUTAJ.
Oficjalna strona: http://www.zsg.ch/de/
Fanpage: https://www.facebook.com/zuerichseeschifffahrt

Dolder Classics Zurych, Czerwiec 2014.

$
0
0
Dzień dobry! :) 
W miniony weekend znów wybraliśmy się na Dolder Classics. Nie będę po raz kolejny opisywać na czym polega ta impreza. Odsyłam Was do wcześniejszych wpisów na ten temat:


Teraz natomiast zapraszam do rzucenia okiem na kilka okazów:











Więcej zdjęć TUTAJ.

Różany Rapperswil, czerwiec 2014.

$
0
0

Witajcie! Na początku spieszę z wyjaśnieniami. Otóż nie mam obowiązku tłumaczenia się z częstotliwości dodawania wpisów, ale jednak od czasu do czasu coś Wam obiecam, a później różnie z tym bywa. Tak się ostatnio ułożyło, że po pierwsze nie zdążyłam przygotować pewnych materiałów, a po drugie udałam się na urlop do rodzinnego miasta. Jak to bywa tego typu urlopy rzadko bywają wypoczynkowe, a więc zabrakło mi czasu na codzienne korzystanie z komputera. Już powróciłam, siedzę z kubkiem kawy przy swym biurku w Zurychu, ale obok leży już mój bilet lotniczy do Polski. W połowie lipca ponownie wybieram się do rodziny, tym razem jednak będzie to ciut luźniejszy wypad i mam nadzieję w tym czasie regularnie publikować. Nie poganiajcie mnie więc proszę, weźcie pod uwagę, że mam pracę, dom, rodzinę oraz życie prywatne, które jest dla mnie mimo wszystko ważniejsze niż to co dzieje się w Internecie. Bloga prowadzę z przyjemnością, bez żadnych korzyści, a więc mam prawo do tworzenia go tak jak mi się podoba i tak jak na to mi czas pozwala. Oczywiście szanuję Was, moich czytelników, proszę więc również o szacunek do mojej osoby :) 


Wybraliśmy się jakiś czas temu na czterogodzinny rejs statkiem po Zürichsee, z którego relację znajdziecie TUTAJ. Kiedy dobiliśmy do brzegu Rapperswil podjęliśmy spontaniczną decyzję, że zostaniemy tu na godzinkę czy dwie i zwiedzimy to urocze na pierwszy rzut oka miasteczko. Decyzja była jak najbardziej słuszna, miejsce to zauroczyło mnie i na pewno jeszcze do niego wrócimy :) 


Kilka podstawowych informacji. Rapperswil znajduje się w gminie Rapperswil - Jona w kantonie St. Gallen na wschodnim brzegu Zürichsee. Wyrasta stąd sztuczna tama umiejscowiona w najwęższym punkcie Zürichsee, która łączy Rapperswil z Pfäffikon. Tutaj znajduje się również siedziba Muzeum Polskiego, które założone zostało 23 października 1870 roku przez Władysława Platera. O Muzeum jednak pojawi się osobny wpis, ponieważ podczas tej wyprawy nie mieliśmy okazji go zwiedzić. Wszystko jednak przed nami, na pewno w tym roku się wybierzemy :)




Pierwsze na co trafiliśmy po zejściu na ląd to wspaniałe różane ogrody położone w dawnym ogrodzie Klasztoru Kapucynów. Nie bez powodu Rapperswil nazywane jest Rosenstadt, a więc miastem róż. W okresie od czerwca do października rozkwita tu ponad 15 000 kwiatów tego gatunku! Dużo powierzchnia porośnięta kolorowymi kwiatami robi wrażenie nie tylko estetyczne, ale i zapewnia doznania zapachowe. Kto bardziej spostrzegawczy i ciekawski zauważy, że w herbie tego miasta znajdują się dwie średniowieczne róże. Teraz chyba już nie macie wątpliwości co do tego, iż jest to miejsce stworzone dla tych kwiatów. Gdybym mogła to zostałabym na dłużej aby móc chłonąć to piękno :)


Tuptając wyżej po schodach, które wydawały się nie mieć końca, trafiliśmy na punkt widokowy u podnóża słynnego Zamku Rapperswill. Naszym oczom ukazało się jezioro w pełnej krasie :)



W drodze na Zamek trafiliśmy na urocze stadko, które przyprawiło moje serce o radosne bicie ;) 






Tak oto prezentuje się Zamek Rapperswil z końca XIII wieku oraz jego najbliższa okolica. Bardzo zadbana przestrzeń, skromnie ale wyraźnie wyeksponowane polskie akcenty, bardzo miło robi się na duszy kiedy człowiek trafia w takie miejsce jak to. Tak jak pisałam wcześniej do Muzeum nie mieliśmy czasu wejść, ponieważ chciałabym temu obiektowi poświęcić więcej czasu i uwagi.





Kościół St. Johann z XIII wieku. 




Po zwiedzenie Zamku oraz Kościoła z obrazków wyżej wybraliśmy się na krótki spacer po miasteczku. Uliczki z kolorowymi kamieniczkami, klimatyczne knajpki, kwiatowe dekoracje oraz spokój wprawiły mnie w przyjemny nastrój. Bardzo lubię tego typu zabudowania i panującą dookoła przyjazną atmosferę :) 


Budynek dworca w stylu neorenesansu wybudowany w latach 1894-1895.


Chwila ochłody i wytchnienia :) 




Czekając na statek do Zurychu przespacerowaliśmy się promenadą u podnóża góry, na której znajduje się Zamek Rapperswil. Dużo zieleni, kwiatów, delikatna bryza znad jeziora i tłum ludzi. Przyjemnie :)


I odpływamy. Po raz kolejny to powiem, urokliwe miasteczko! Kiedy będę już na emeryturze i nie będzie mnie pociągać specyfika dużego miasta to własnie w takiej mieścince chciałabym zamieszkać. Jest tu wszystko czego potrzebuję. Kiedy wybierzemy się do Muzeum na pewno jeszcze choć szybciutki oblecę okolicę żeby zaczerpnąć tego niesamowitego klimatu. Serdecznie polecam i namawiam Was gorąco do odwiedzenia Zamku i jego wspaniałej okolicy :) 

Więcej zdjęć TUTAJ.

Na boso po Zamku Kyburg, 06.2014.

$
0
0

W miniony weekend spontanicznie wybraliśmy się na wycieczkę do Schloss Kyburg, który położony jest na południe od Winterthur nad rzeką Töss. Pogoda dopisała, a moja kobieca natura niefortunnie podpowiedziała, że można by tego dnia wyglądać choć odrobinę sexy. Posłuchałam niestety i zachowałam się jak jedna z panienek, które w szpilkach na Giewont czy inne masywy się wspinają. Mój partner spędził ten dzień z ogromnym uśmiechem na twarzy, pozwalając sobie przy tym na uszczypliwe, ale czułe zarazem komentarze. Wprawdzie szpilki zostały w domu, ale koturny poszły w ruch. Okazało się, że droga do obiektu wyboista, raz się nóżka wygięła, druga raz się wygięła i pasek sandałka urwała... cóż począć? Zdjęłam i z lekkim zakłopotaniem zwiedziłam Schloss Kyburg na boso. Śmiechu było co nie miara! ;)


Pierwsze wzmianki o tym obiekcie pojawiają się już w XI wieku i sugerują, iż był miejscem schronienia. Jego nazwa kilkukrotnie ulegała zmianie, ostatecznie utrwaliła się pod koniec XII wieku. Zamek zamieszkiwała szlachecka rodzina Kyburg, która była najważniejszą obok Habsburgów i dynastii Sabaudzkiej. W XV wieku Zamek wykupił wysoki urzędnik sądowy z Zurychu, a po roku 1831 wystawił go na aukcji. Nowi właściciele wykorzystali obiekt do stworzenia muzeum. W 1917 roku Zamek Kyburg wykupił Kanton Zurych. Zamek w roku 1424 został przebudowany do formy w jakiej dziś się prezentuje :) 








Dla zwiedzających dostępnych jest kilka pięter, na których znajdują się najprzeróżniejsze pomieszczenia. Mnie w szczególności urzekła kuchnia z powyższego zdjęcia. Ogólny wystrój pomieszczeń jest skromny, chłodny i szarobury, ma to jednak swój niepowtarzalny urok. Na ścianach widoczne są różnorakie freski oraz pozostałości po nich. Wyeksponowane są również wszelkiego rodzaju rzeczy użytku codziennego czy też ozdobne, a i często kosztowne pamiątki. Większość zachowana w dobrym stanie :) 


Wdrapaliśmy się również na wieżę, aby podziwiać uroki okolicy. Ciekawym zabiegiem na wieży widokowej są plastikowe karty, na których oznaczono najważniejsze szczyty i inne punkty widoczne w oddali. Rodzajów kart jest oczywiście cztery, na każdą stronę świata po jednej. Wystarczy przystawić do okna i gotowe, wiemy dokładnie co wyrasta przed naszymi oczami :) 


Iron Maiden, prawdopodobnie najbardziej znany eksponat w Zamku Kyburg. Zakupił go w 1876 roku ówczesny właściciel Zamku w celu zwabienia turystów do obiektu. Iron Maiden to mierząca 2,37 metra cienka, drewniana konstrukcja pokryta żelazem. Chyba nie muszę dodawać, że jest to narzędzie tortur? Iron Maiden to również nazwa heavymetalowego zespołu i oznacza dosłownie "żelazną dziewicę", a więc średniowieczne narzędzie tortur przedstawione na obrazku powyżej. 


Kaplica z 1200 roku. Freski w niej przedstawiają życie Świętych w Zurychu.


Kto podniesie betonowy blok? Nam się niestety nie udało...


Niestety deszcz Nas pod koniec wycieczki złapał, a ja bosa po pobliskim ogrodzie kroczyć nie chciałam. Mówię Wam jednak, że przy zamku ogród jest, ale jakoś nie szczególnie nie powala swą roślinnością. Dnia, którego się wybraliśmy na wycieczkę w ogrodzie odbywał się Festiwal Muzyki Kameralnej :) 


Podsumowując, miejsce godne odwiedzenia. Co najważniejsze należy ubrać wygodne buty! ;) Gdybyście mieli wątpliwości co do tego, czy Wasze dziecko nie padnie znudzone po zwiedzeniu pierwszego piętra to śpieszę z wiadomością, że nie! Otóż dla dzieci przygotowano możliwość przymierzenia przez chłopców rycerskich zbroi, a dla dziewczynek szat księżniczek. Poza tym jest przygotowany specjalny kącik dla dzieci pełen klocków i innych zabawek. Myślę, że każdy z członków rodziny znajdzie tu coś dla siebie :)

Nie zdziwcie się proszę kiedy Pani przy wejściu zażąda od Was pozostawienia plecaka w jej kanciapie. 

Godziny otwarcia:
1.listopada - 20 marca czynne w soboty i niedziele w godzinach 10:30 - 16:30.
21 marca - 31 października czynne od wtorku do niedzieli w godzinach 10:30 - 17:30. 

Bilety wstępu:
Dorośli 9 CHF
Grupy od 15 osób wzwyż 7 CHF
Studenci i uczniowie 7 CHF
Dzieci 4 CHF
Klasy szkolne 3 CHF

Więcej zdjęć TUTAJ

Oficjalna strona: http://www.schlosskyburg.ch/

Stein am Rhein, 1.08.2014.

$
0
0

Dzień dobry! Ja już po urlopie, czas więc na powrót do pisania i kolejną relację ze wspaniałego zakątka na szwajcarskiej ziemi. Wybraliśmy się wczoraj nad wybrzeża Renu do urokliwego, średniowiecznego miasteczka o nazwie Stein am Rhein, położonego w kantonie Schaffhausen. Pogoda początkowo nie rozpieszczała, jednak chmury rozpędził delikatny wiaterek i mogliśmy cieszyć się pięknym słońcem :) 


Miasto otoczone jest dobrze zachowanymi fragmentami murów obronnych z bramami,
 jedną z nich widzicie w oddali na powyższym zdjęciu. 


Pięknym i najbardziej obleganym zarówno przez turystów jak i samych mieszkańców miejscem jest plac, na którym znajduje się widoczny na zdjęciu Ratusz. Miejsce to tętni życiem, dookoła słychać radosne rozmowy w różnych językach, brzęk filiżanek wypełnionych aromatyczną kawą, zapach dań charakterystycznych dla szwajcarskiej kuchni oraz wszechobecne kolory wywołują uśmiech na twarzy. 


Frontowe ściany kamienic na placu pokrywają freski przedstawiające sceny z historii miasta i kantonu. Ich twórcami są Carl von Häberlin oraz Christian Schmidt, którzy tworzyli te niesamowite malowidła w latach 1898-1900. Jestem ogromną miłośniczką tego typu zabudowań. Ozdobne krużganki, wykusze i dziedzińce zachwycają odrestaurowanymi detalami, w których nie sposób się nie zakochać.


Spacerując krętymi uliczkami trafiliśmy do krainy makaronów. We wszystkich kolorach tęczy, o wszelakich kształtach i smakach, nie sposób przejść obojętnie. Skusiliśmy się oczywiście na zakup kilku paczuszek, w Nasze ręce wpadły makarony z dodatkiem bazylii, szpinaku, pomidorów oraz trufli. Już dziś na stół trafił makaron z dodatkiem bazylii, który podałam z kurkami i łososiem w sosie śmietanowym, niebo w gębie! ;)


Spotkaliśmy również kociego przyjaciela, pokochałam od pierwszego spojrzenia! 


Kiedy już nasyciliśmy wzrok wspaniałym placem głównym dotarliśmy do opactwa, którego budynki pochodzą z XIV-XVI wieku. Dziś jest to Muzeum otwarte dla zwiedzających. 


Drepczemy dalej napotykając na każdym kroku pięknie ukwiecone i oflagowane kamieniczki.


Kawałek dalej możemy przysiąść na ławeczce przy przystani. Widzicie te kolory na pniu drzewa? To wydziergane na szydełku, wełniane ozdoby z różnymi motywami, od zwierząt aż do zygzaków. Urocze!


Żądnym wrażeń polecam przejazd kolejką. Wystarczy podkurczyć nogi i zmieścimy się do wagonika ;) 


Kiedy już obeszliśmy najważniejsze części miasta udaliśmy się na szybkie zakupy do Lidla znajdującego się po niemieckiej stronie. Zaopatrzyliśmy się w sałatki, pieczywko i soki, aby w otoczeniu zieleni zjeść lekki posiłek. Następnie drogą pośród winnic wspięliśmy się samochodem do późnoromańskiego Zamku Hohenklingen wzniesionego nad miastem na początku XII wieku. Powyżej widzicie wejście do zabytku. 


Takie widoki z wieży! Zapiera dech w piersiach, a ja w takich wypadkach tupię nóżkami z radości i szczerzę się niczym małe dziecko widzące ogromnego, kolorowego lizaka na wystawie. Czyż to nie jest piękne? :)


W wyższych partiach znajduje się Restauracja, której taras widzicie na powyższym zdjęciu. Tak, widok z tego tarasu jest taki sam jak z wieży, od razu wszystko smakuje lepiej w takim otoczeniu! W Zamku znajduje się również część ogrodowa, która niestety ze względu na wesele była zamknięta dla zwiedzających. Mam nadzieję zajść tam przy następnych odwiedzinach tego miejsca.


Tu już widzicie 200. metrowy drewniany most prowadzący na wyspę Werd. Miejsce spotkań zarówno młodych jak i starszych osób. Piękna zieleń dookoła zachęca do urządzania tam pikników, romantycznych posiedzeń czy zabaw z dziećmi. Przyjemnie byłoby tam również usiąść w samotności z dobrą książką czy na przykład szkicownikiem. Myślę, że w takich warunkach wyobraźnia może zdziałać cuda :) 


Biały budynek, który widzicie to wynajęte przez franciszkanów mieszkania 
oraz mała kapliczka dostępna dla gości odwiedzających wyspę. 


Taaakie ryby w Renie pływają! Na oko miały 30-40 cm długości. Aż zamarzyłam o rybnym obiedzie :) 

Tak właśnie spędziliśmy wczorajszy dzień. Prawie 10 godzin na nogach i kółkach, ale było warto. Nie widziałam jeszcze wielu tutejszych miast, ale na dzień dzisiejszy Stein am Rhein jest architektonicznie miastem numer jeden na liście wartych ponownego odwiedzenia. Kolejnym razem jednak na pewno skusimy się na coś dobrego w jednej z kawiarenek na placu ratuszowym oraz wypijemy symboliczny kieliszek wina w zamkowej restauracji. Polecam Wam bardzo serdecznie i z całego serca postawienie nogi na tym wspaniałym terenie. Raj dla oczu i duszy, uśmiech sam ciśnie się na usta :) 

Więcej zdjęć TUTAJ.

Oficjalna strona TUTAJ.

Rogaliki drożdżowe z Nutellą.

$
0
0

Witajcie Kochani! Dziś przepis na doskonałe rogaliki drożdżowe z Nutellą. Wprawdzie nie jest to szwajcarska receptura, ale Nasi znajomi Szwajcarzy bardzo polubili ten wypiek i zawsze znika on ze stołu w mgnieniu oka. Przepis dostałam od mamy Jacka, która robi je od lat i podbija nimi serca wszystkich gości. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu i pokusicie się o zrobienie ich oraz przysłanie mi efektu końcowego na E-mail szwajcarsko@gmail.com bądź wkleicie zdjęcie na FB :) 


SKŁADNIKI POTRZEBNE DO PRZYGOTOWANIA CIASTA (ok 64 rogaliki): 

- 1 kg mąki tortowej,
- 8 dużych łyżek cukru,
- 100 g drożdży świeżych lub w proszku ( 25 g drożdży świeżych = 7 g drożdży w proszku )
- 150 g margaryny 
- 4 żółtka (białka pozostawiamy do smarowania)
- 1-1,5 szklanki mleka
- 3-4 łyżki oleju

Zaczynamy od zrobienia rozczynu z drożdży. Do dużej miski/garnka wsypujemy suche bądź kruszymy świeże drożdże, dodajemy łyżkę cukru, trochę mąki oraz szklankę ciepłego (nie gorącego!) mleka. Przykrywamy naczynie ściereczką i odstawiamy do czasu, aż zawartość naczynia ciut urośnie. W międzyczasie roztapiamy, a następnie ostudzamy margarynę. Kiedy rozczyn już podrośnie dodajemy do niego resztę składników, a więc mąkę, 7 łyżek cukru, 4 żółtka oraz 3-4 łyżki oleju. Dobrze zagniatamy ciasto tak, aby powstała jednolita, delikatna masa. U Nas w domu zagniataniem ciasta zajmuje się Jacek, ponieważ dobrze wygniecione wymaga użycia dużej siły. Gnieciemy nasze ciacho ok. 15 minut. Następnie przykrywamy je ściereczką i odstawiamy na 1-1,5 godziny w ciepłe miejsce. Pamiętajcie, aby ciasto nie stało w przeciągu i nie zaglądajcie do niego co chwilę! 


Po godzince sprawdźcie czy podwoiło swoją objętość. Jeśli z jakichś powodów ciasto nie urosło możecie wstawić je do lekko nagrzanego piekarnika. Kiedy ciasto urośnie dzielimy je na 8 równych części. Z każdej części rozwałkowujemy koło o grubości ok 1,5 mm i tniemy je na 8 kawałków o kształcie trójkąta, jak na obrazku wyżej. Jeśli chodzi o nadzienie to oczywiście możecie użyć na przykład konfitury czy dżemu, wiem jednak z doświadczenia, że rozleją się one na wszystkie strony. Nutella natomiast jest takim produktem, który pozostaje w rogalikach w stanie lekko płynnym :) 


Nasze trójkąty zawijamy oczywiście od strony szerszej do węższej. Następnie układamy je na wysmarowanej olejem bądź wyłożonej papierem do pieczenia/folią aluminiową blasze. Białek, które wcześniej nam pozostały używamy do posmarowania rogalików, aby pięknie lśniły oraz utrzymały posypki. Za posypkę mogą służyć gotowe mieszanki, wiórki kokosowe, płatki migdałów czy zmielone orzechy. Ja najbardziej lubię używać płatków kokosowych oraz migdałów :) 


Rogale wstawiamy na ok 15 minut do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika. Tak naprawdę czas ich pieczenia zależy od tego jak grube wyjdzie Wam ciasto oraz jakiej wielkości wyjdą rogaliki. Ja po prostu piekę do czasu aż się odpowiednio zarumienią :) 


Mmm, ten zapach unoszący się w powietrzu! Zapewniam Was, że rogale z tego przepisu wychodzą zawsze i cieszą podniebienie każdego. Najlepiej smakują oczywiście świeże, ale mogą również poleżeć kilka dni, nic im się nie stanie. Takie kilkudniowe, chrupiące ciacha możemy zjeść na przykład maczając w ciepłym mleku. Co ciekawe można je mrozić. Tak, polecam Wam zrobić ich ciut więcej i porcyjkę wrzucić do zamrażalnika. Kiedy nadejdą niespodziewani goście wyjmujecie swoje wypieki, a te rozmrażają się w dosłownie 10 minut i smakują jak dopiero co zrobione! :)


Mam nadzieję, że zachęciłam Was do wypieków! Pozdrawiam serdecznie :) 

Troccas, tradycyjna gra karciana Szwajcarii.

$
0
0

Troccas to gra karciana, tak zwany rodzinny tarot, który został umieszczony na liście żywych szwajcarskich tradycji. Nie wiadomo do końca skąd wzięła się w Szwajcarii ta gra, przypuszcza się jednak, że została sprowadzona z Włoch w XVII wieku. Dziś turnieje i mistrzostwa odbywają się w retoromańskiej części Kantonu Graubünden oraz w Surselva. Różne odmiany gry pozwalają na uczestnictwo w niej od trzech do sześciu graczy. Większość jednak rozgrywek opiera się na czterech graczach, po dwóch w każdej drużynie.


Gra rozgrywana jest kartami zaprojektowanymi w IX wieku przez Johanna Georga Raucha. Karty dostępne są w sklepach do dziś i wykorzystywane również w ezoteryce jako karty do Tarota. Nie wiadomo jednak jak wiele z tych kart zostało do dziś zaprojektowanych przez okultystów i dodanych do talii. Zestaw do Troccas składa się z 78 kart: Jokera (Der Narr), 21 figur oraz czterech kolorów po 14 kart. Kolory podzielone są na miecze, kielichy, patyki (niej jestem pewna tłumaczenia, ale każdy wie o co chodzi patrząc na powyższy obrazek)  i monety. Poniżej przedstawię Wam numery i nazwy figur:

I - Der Magier - Czarodziej
II - Junon - Papieżyca
III - Die Herrscherin - Władczyni
IIII - Der Herrscher - Władca
V - Jupiter - Jowisz
VI - Die Liebenden - Kochankowie
VII - Der Wagen - Wóz
VIII - Gerechtigkeit - Sprawiedliwość
VIIII - Der Eremit - Pustelnik
X - Rad des Schicksals - Koło losu
XI - Kraft - Siła
XII - Der Gehängte - Wisielec
XIII - Der Tod - Śmierć
XIIII - Mässigkeit - Powściągliwość
XV - Der Teufel - Diabeł
XVI - Der Turm - Wieża 
XVII - Der Stern - Gwiazda
XVIII - Der Mond - Księżyc
XVIIII - Die Sonne - Słońce
XX - Gericht - Sąd
XXI - Die Welt - Świat 

Tak naprawdę figury nie mają znaczenia w grze, to cyfry oznaczają kolejność i wielkość mocy przebijania. Im karta ma wyższą cyfrę tym niższą ma moc. Tyle jeśli chodzi o ogólny zarys :)

Myślę, że nie ma sensu opisywania reguł gry, ponieważ jest tego sporo. Dla mnie najważniejszym jest abyście dowiedzieli się, że taka gra istnieje i jest uznawana za szwajcarską tradycję. Żądnych wiedzy odsyłam do zapoznania się z zasadami gry w Troccas TUTAJ. 

Zapraszam również do obejrzenia krótkiego filmu w języku retoromańskim oraz TEJ strony :) 



Szwajcarskie futrzaki.

$
0
0
Dziś na szybko i bez konkretów. Jak część z Was zapewne już wie jestem ogromną miłośniczką kotów i nie odmawiam sobie przyjemności uwiecznienia futrzaków spotkanych na ulicy. Przedstawiam Wam więc szwajcarskie mruczki :) 

  













Wwożenie towarów do Szwajcarii - ograniczenia.

$
0
0
Witajcie! Dziś przychodzę do Was z wyjaśnieniem bardzo ważnej kwestii, na temat której dostaję wiele zapytań. Chodzi o to, ile towarów, przede wszystkim produktów spożywczych, ale nie tylko, możemy przewieźć przez granicę i wwieźć legalnie na teren Szwajcarii. Długo zastanawiałam się, jak to przystępnie objaśnić, aby nie było żadnych wątpliwości. Skupiłam się na rzeczach najważniejszych, a inne opisałam pobieżnie tak aby zarysować temat, a bardziej dociekliwych odesłać do odpowiednich źródeł. Zaczniemy oczywiście od tego, co każdego z nas interesuje najbardziej, a więc od produktów spożywczych, które chętnie przywozimy z rodzinnych domów bądź kupujemy u północnych sąsiadów. Postanowiłam przede wszystkim przetłumaczyć na język polski i przerobić ulotkę informacyjną jaką znalazłam na stronie Eidgenössische Zollverwaltung EZV. Prezentuje się ona tak:


Wydaje mi się, że wszystko jest na tyle czytelne, iż nie muszę tego szczegółowo objaśniać. W skrócie jednak opowiem, że na osobę w ciągu doby możemy przewieźć towary o łącznej wartości do CHF 300.-, które są wolne od podatku VAT, natomiast jeśli przekroczymy tę kwotę musimy owy podatek opłacić. Wysokość podatku zależna jest od rodzaju towarów, a więc na przykład podatek w wysokości 2,5% zapłacimy za żywność, lekarstwa, gazety i książki, a 8% podatku jest stawką standardową i dotyczy innych produktów aniżeli te, które wcześniej wymieniłam. Pamiętajcie, że jeśli w kwocie tych CHF 300.- nie przekroczycie limitów na żywność unikniecie również cła. Jeśli natomiast przekroczycie limity musicie zgłosić to podczas przekraczania granicy i opłacić cło według cennika.


Przykład jednej osoby wwożącej towary do Szwajcarii, która przekroczyła kwotę CHF 300.-



Zdarza się, że podróżujemy w większym gronie i powinniśmy złożyć wspólną deklarację towarów jakie wwozimy na teren Szwajcarii. Odpowiedzialność za zgłoszenie, uiszczenie odpowiednich opłat i niezatajenie przewożonych produktów przejmuje jedna osoba z grona podróżujących. Pamiętajcie, że jeśli jedziecie na przykład w dwie osoby i suma waszych zakupów wyniesie powiedzmy CHF 900.-, a więc przekroczycie limit CHF 300.- na osobę to uiszczacie opłaty za całość, a nie tylko za produkty nadwyżkowe. Tak wynika z tekstu na stronie  Eidgenössische Zollverwaltung EZV. Taką sytuację pokazuje obrazek środkowy, który nie pokrywa się z tekstem, a więc moim zdaniem jest błędny. Ostatni obrazek natomiast informuje nas o tym, że jeśli jedziemy we dwoje i kupimy jedną rzecz o wartości np. CHF 400.- to nie jest to kwota podzielna i musimy uiścić odpowiednie opłaty za całość, ponieważ przekroczyliśmy limit wartości na osobę. 


Nie może zabraknąć słów kilka na temat wyrobów pochodzenia zwierzęcego, produktów mleczarskich, miodu, owoców morza, itd. Z krajów Unii Europejskiej i Norwegii można importować towary przeznaczone  wyłącznie do celów osobistych. Nie możemy oczywiście nimi handlować. Mowa o produktach takich jak:

- Miód, małże, ślimaki, mleko w proszku, pokarm dla niemowląt, specjalna żywność medyczna dla ludzi oraz zwierząt jeśli są zapakowane przez producenta i nie wymagają przechowywania w lodówce, jaja oraz żabie udka. Tutaj obowiązuje limit do 2 kg na osobę.

- Wypieki bez mięsa i czekolady bez ograniczeń.

Cały czas jednak pamiętajcie o tym, że te produkty również wliczają się do kwoty wolnej od podatku!


Karmę dla zwierząt domowych, która przeznaczona jest do użytku własnego, możemy transportować w ilości dowolnej, biorąc jednak pod uwagę limit do CHF 300.- na osobę. Jeśli chodzi o paszę i karmę dla zwierząt hodowlanych obowiązują specjalne przepisy, które nas w tym momencie raczej nie interesują.


Jeżeli jesteście w trakcie podróży możecie przewieźć pewne rzeczy bez konieczności zgłaszania i ponoszenia za nie dodatkowych kosztów. Są to rzeczy osobiste typu: ubrania, pościel, kosmetyki, sprzęt sportowy, sprzęt fotograficzny, kamery, telefony komórkowe, komputery przenośne czy instrumenty muzyczne. Pamiętajcie jednak, że te rzeczy faktycznie muszą nosić ślady użytkowania i być z Wami od jakiegoś czasu. Podobnie cłu nie podlega oczywiście prowiant na podróż, a więc żywność i napoje bezalkoholowe. Jeśli chodzi o paliwo będące w zbiorniku pojazdów prywatnych również nie podlega ono ocleniu podobnie jak to znajdujące się w kanistrze, nie może jednak przekraczać 25 litrów. Każdy kolejny litr wymaga opłaty celnej w wysokości CHF 0.75 oraz 8% podatku VAT. Po cóż jednak wozić paliwo skoro na terenie Szwajcarii jest ono tańsze? Warto wziąć to pod uwagę :)


Pieniądze, również w obcych walutach, papiery wartościowe (obligacje, czeki) nie podlegają ograniczeniom. Jednak w celu zwalczania procederów prania brudnych pieniędzy bądź wspierania terroryzmu możemy zostać skontrolowani pod tym kątem. Jeżeli posiadamy przy sobie ponad CHF 10 000 zostaniemy poproszeni o odpowiedzi na kilka pytań, takich jak skąd pochodzimy, na jakich zasadach przebywamy na terenie Szwajcarii, do kogo należą pieniądze, w jaki sposób zostały zdobyte, itp. Jeśli przewozimy kwotę ponad CHF 10 000 zostaje ona wpisana do systemu administracji celnej.  Jeżeli zajdzie podejrzenie, iż pieniądze te mogą zostać przeznaczone na cele niezgodne z prawem zostaną skonfiskowane i przekazane policji. Pamiętajmy, że mając w planach wwiezienie, wywiezienie bądź tranzyt tak dużych pieniędzy musimy zgłosić to podczas przekraczania granicy z UE.


Przenośne instrumenty muzyczne do użytku osobistego można wwieźć do Szwajcarii bez zbędnych formalności. Także nowe instrumenty muzyczne traktowane są jako rzeczy osobiste i nie stwarzają problemów podczas odprawy celnej, również na lotniskach. Instrumenty do użytku osobistego to takie, które wykorzystywane są w celach edukacyjnych, koncertowych czy rozrywkowych. Pamiętajmy jednak, że nie należy wwozić instrumentów, które w Szwajcarii chcemy oddać do ekspertyzy, naprawy, wyceny, które planujemy zaraz sprzedać. Kupując sprzęt (nowy bądź używany) za granicą i wwożąc go do Szwajcarii musimy pamiętać o limicie do CHF 300.- na osobę na dzień.


Przy zakupie zegarków oraz biżuterii za granica należy zachować szczególną ostrożność. Często podczas kontroli celnych okazuje się, że rzeczy te są wadliwe bądź są podróbkami znanych marek, a w Szwajcarii obowiązuje zasada "zero tolerancji dla podróbek". Jeśli mamy przy sobie sfałszowany zegarek lub biżuterię, musimy liczyć się z tym, że celnik towary skonfiskuje i zniszczy. Biżuteria i zegarki wliczane są do puli CHF 300.- na osobę. Pamiętajmy, że podczas przekroczenia granicy musimy mieć te rzeczy na sobie. 


Wwóz/przewóz/tranzyt broni oraz amunicji musi być zgłoszony w urzędzie celnym. Nie sądzę aby większości z Was te informacje były potrzebne, dlatego też nie będę tego tematu rozwijać. Zainteresowanych odsyłam do bliższego zapoznania się z przepisami na TEJ stronie. 


Wyroby pirotechniczne podzielone są zgodnie z ich przeznaczeniem na dwie kategorie. Pierwsza to wykorzystanie do celów rozrywkowych, a druga to cele komercyjne, takie jak oświetlenie i środki alarmowe, fajerwerki sceniczne, itp. Fajerwerki do celów rozrywkowych możemy przewozić bez zezwolenia o ile ich łączna waga nie przekroczy 2,5 kg. Zasada ta nie tyczy się produktów przeznaczonych na handel oraz do celów komercyjnych. W takich wypadkach należy posiadać pozwolenie. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ.


Oczywistym jest, że spokojnie możemy przewozić leki (również zawierające śladowe ilości narkotyków oraz substancji psychotropowych) do użytku własnego. Warunkiem jest jednak to, że może to być zapas wyłącznie na 30 dni. Szczerze mówiąc wcześniej o tym nie wiedziałam i bez bicia się przyznaję, że zdarzało mi się przywozić z Polski większe ilości leków na zapas. Podejrzewam, że Wy również robicie zapasy i nieświadomi nielegalności swych czynów przewozicie je przez granicę, ups! ;)


W celu ochrony obywateli przed zagrożeniami zdrowia i życia obrót lekami oraz substancjami dopingowymi jest bardzo dokładnie monitorowany. Organy celne mogą podejmować kontrolę przywozu, wywozu i tranzytu tego typu substancji i sprawdzać czy są transportowane zgodnie z zasadą miesięcznego zapasu. Dozwolony jest wyłącznie transport środków dopingujących znajdujących się na TEJ liście. Osoby prywatne nie mają prawa transportowania środków dopingujących.


Czy ktoś z Was planuje przywozić ze sobą dobra kultury? Jeśli tak to informuję, że jest to możliwe, ale wyłącznie w oparciu o konkretne ustawy. Więcej informacji dla ciekawskich TU


Szwajcarzy bardzo nie lubią piractwa i podrabiania różnych rzeczy. W związku z tym zabrania się na terenie Szwajcarii posługiwania się podrobionym znakiem towarowym oraz wwożenia do kraju towarów sfałszowanych na wzór znanych marek. Niezależnie od tego na jaki użytek są przeznaczone oraz czy są używane czy też nie, mogą zostać skonfiskowane i zniszczone. Więcej informacji znajdziecie TUTAJ. Będąc w temacie markowych produktów i nawiązując do powyższego obrazka powiem Wam, że na przykład torebki opłaca się sprowadzać z Niemiec. Ja często poluję na okazje i kupuję markowe rzeczy na tamtejszych portalach w bardzo okazyjnych, w porównaniu do szwajcarskich, cenach. Do tego jeśli traficie na dobrego sprzedawcę są szanse na odzyskanie całości VATu :)


Urządzenia widoczne na powyższym zdjęciu to antyradary, których używanie w Szwajcarii jest zabronione. Jeśli będziecie ich używać bądź próbować przewieźć przez granicę zostaną skonfiskowane i zniszczone, a dodatkowo Wasz portfel stanie się szczuplejszy o zapłaconą karę. Są wyjątki, w których tego typu urządzenia są dopuszczalne, w tej sprawie jednak należy się kontaktować z ASTRA.


CB Radio może być używane niekomercyjnie w zakresie 27 MHz. Wolne od cła pod warunkiem, że urządzenie przeznaczone jest do powrotnego wywozu ze Szwajcarii. Więcej informacji TUTAJ

Na tym zakończę dzisiejszy wpis. Mam nadzieję, że poruszyłam najważniejsze kwestie, z którymi spotykamy się na co dzień oraz przystępnie je objaśniłam. Jeśli jednak coś okaże się być nie jasne, macie jakieś wątpliwości bądź pytania, piszcie śmiało! Zapowiadam też już dziś, że wkrótce pojawią się osobne wpisy poświęcone transportowi zwierząt, roślin oraz pojazdów motoryzacyjnych. Poświęcę im osobny post, ponieważ są to tematy rozległe i wymagające dokładnego objaśnienia :) 

RÓWNIEŻ WARTO PRZECZYTAĆ:

Wwożenie roślin na teren Szwajcarii.

Odzyskiwanie podatku VAT z zagranicznych zakupów.

Paczki zza granicy a opłaty celne.

Podróż drogami płatnymi - winieta.

Przepisy drogowe - ograniczenia prędkości.

Wwożenie roślin na teren Szwajcarii.

$
0
0


Witajcie! Dziś ciąg dalszy wpisów z serii tych, w których objaśniam obostrzenia dotyczące wwozu towarów na teren Szwajcarii. Tym razem powiem Wam o roślinach, ciętych kwiatach oraz roślinach zagrożonych wyginięciem i chronionych na całym świecie. Takich roślin jest ok. 25 000 gatunków i są one objęte Konwencją Waszyngtońską, czyli międzynarodowym układem kontrolującym transgraniczny handel różnymi gatunkami roślin i zwierząt oraz wytworzonymi z nich produktami. Oczywiście import tych roślin i produktów jest zakazany bądź wymaga odpowiednich zezwoleń.

Spis roślin, drzew i krzewów objętych zakazem importu: 

a) pochodzenia wszystkich państw:
  • Irga (Cotoneaster)
  • Photinia davidiana
b) pochodzenia krajów innych niż UE, Norwegia, Islandia:
  • Jabłoń (Malus)
  • Grusza (Pyrus)
  • Gorzka pomarańcza (Poncirus)
  • Dąb (Quercus)
  • Jarzębina (Sorbus)
  • Ognik (Pyracenthia)
  • Ziemniaki (Solanacea)
  • Kasztan, kasztan jadalny (Castanea)
  • Kumkwat (Fortunella)
  • Nieszpułka (Mespilus)
  • Drzewa iglaste (Koniferen)
  • Drzewo pigwy (Cydonia)
  • Winorośl (Vitis)
  • Róża
  • Drzewa pestkowe - morele, winie, migdały, brzoskwinie,
    śliwki oraz wszystkie z rodzaju Prunus
  • Głóg (Crataegus) - wszystkie gatunki i odmiany
  • Kwitnąca i ozdobna pigwa (Chaenomeles)
  • Cytrusy (Citrus)
Pozostałe rośliny, w tym kwiaty cięte, warzywa i owoce:

a) Import z UE, Norwegii i Islandii:

- rośliny cięte, cebulki kwiatów, środki ochrony roślin oraz nawozy możemy przewozić przez granicę pod warunkiem, że są one przeznaczone do użytku własnego. Wyjątkiem są rośliny wymienione wcześniej: Irga oraz Photinia davidiana, których nie można importować. Takie ilości nie wymagają środków fitosanitarnych.

b) Import z innych państw:

- rośliny, cięte kwiaty oraz cebulki kwiatów podlegają weryfikacji przez Służby Ochrony Roślin lub nie mogą być importowane (spis w podpunkcie b.). Aby uniknąć kontroli Służby Ochrony Roślin możemy przewieźć maksymalnie do 3 kg ciętych kwiatów (bukietów) oraz do 10 kg warzyw i owoców z wyjątkiem ziemniaków. 

Więcej ciekawych informacji na ten temat:
CITES - Konwencja Waszyngtońska
BLV - Federalny Urząd Bezpieczeństwa Żywności i Weterynarii

Import produktów spożywczych i innych towarów użytku codziennego TUTAJ.

Bündner Gerstensuppe, czyli szwajcarski krupnik.

$
0
0
Brrr! Pogoda dziś w Zurychu nie rozpieszcza. Szaro buro, zimno, a do tego mokro. Siedzę skulona pod kocem, odziana w zimowe już skarpetki i marzę o smacznej, rozgrzewającej zupie typu krupnik. Z pomocą przyszedł oczywiście niezawodny Internet i zupa jęczmienna według szwajcarskiej receptury :) 


SKŁADNIKI:

- 30 g pokrojonego w kostkę wędzonego boczku
- 80 g kaszy jęczmiennej, moczona przez kilka godzin w wodzie
- 1,5 l bulionu warzywnego
- 400 g mięsa wieprzowego wędzonego, pokroić na 2,5 cm kawałki
- 2 szalotki, drobno posiekane
- 1/3 selera pokrojonego w plasterki
- 2 marchewki pokrojone w plasterki
- 3 liście kapusty pokrojone w paski
- pęczek posiekanej pietruszki bądź szczypiorku
- 100 ml śmietany
- sól, pieprz, gałka muszkatołowa
- (opcjonalnie można dodać fasoli białej/czerwonej lub groszku)

Zupa jak to zupa, w przygotowaniu skomplikowana nie jest. Do bulionu dodajemy boczek i kaszę jęczmienną, a kiedy zacznie nam w garze bulgotać dorzucamy resztę składników. Dusimy ok 30 minut, a kiedy warzywa zmiękną zaprawiamy śmietaną i posypujemy pietruszką bądź szczypiorkiem, według smaku. Sama myśl o skosztowaniu takiej zupy rozgrzewa mój żołądek :) 

En Gute! 

Lanzarote, czyli palmy na Księżycu?

$
0
0
Witam serdecznie po dłuższej przerwie :) Jak zapewne część z Was wie, zeszłoroczny urlop spędziliśmy na Teneryfie. Relację z tego pobytu znajdziecie TUTAJ. Jak zapowiadaliśmy w zeszłym roku, tak zrobiliśmy i tegoroczne wakacje spędziliśmy również na jednej z Wysp Kanaryjskich, tym razem padło na Lanzarote. Wstępnie na przyszły rok planujemy Fuerteventurę, ktoś był i poleca bądź odradza? Co warto zobaczyć? Post ten nie będzie wyłącznie przedstawieniem odwiedzanych przez Nas miejsc, ponieważ wiele z Was prosiło o szczegóły związane z organizacją takiej podróży. Postaram się wpleść tu troszkę konkretów zarówno organizacyjnych jak i finansowych :) 


Wycieczkę wykupiliśmy w TUI.CH, ponieważ mieli dobre ceny oraz korzystne warunki ogólne. Zdecydowaliśmy się na pobyt 13-dniowy z opcją All Inclusive, co po dodaniu wszelkich ubezpieczeń (takich jak na przykład ubezpieczenie od rezygnacji) wyniosło nas ok. 1300 CHF na głowę. Dużo i nie dużo, zależy kto jak na to patrzy i jakim dysponuje budżetem. Jeśli chodzi o rezerwację to odbyła się ona za pośrednictwem Internetu, wszystko sprawnie i bez żadnych problemów. Po wykupieniu wycieczki musieliśmy wpłacić, jak dobrze pamiętam, 30% sumy całkowitej za dwie osoby. Następna wpłata to już spłata całości, najpóźniej na miesiąc przed wylotem. W formie PDF dostaliśmy wyłącznie potwierdzenie rezerwacji oraz plan podróży, a więc dokładne daty i godziny odlotów, transferu i zakwaterowania wraz z numerem niezbędnym do zrobienia odprawy online. Lecieliśmy liniami Air Berlin, na których stronie dokonaliśmy odprawy 72 godziny przed odlotem. Jak wygląda odprawa chyba opisywać nie muszę. Więcej zdjęć z lotu zobaczycie TUTAJ, warto!


Wylądowaliśmy o czasie, bez problemów. Z lotniska do hotelu zostaliśmy przewiezieni małym busikiem. W związku z tym, że w hotelu byliśmy około godziny 10:00 rano, Nasz pokój nie był jeszcze gotowy do zamieszkania i musieliśmy ponad godzinę poczekać. W tym czasie dokonaliśmy rejestracji oraz dostaliśmy opaski, które należy nosić przez cały pobyt (właściwie to samemu nie dało się ich zdjąć), a które symbolizowały, iż mamy opcję All Inclusive i możemy korzystać z wszelkich dobrodziejstw w tym pakiecie oferowanych. I tak mogliśmy bez ograniczeń pić drinki, które jak na darmową ofertę były bardzo dobre (w zeszłym roku na Teneryfie były paskudne!). Wyjątkowo zaś dobre były wtedy, kiedy robił je barman o imieniu Jesus, czyżby jakieś tajemne moce? ;) Jeśli chodzi o jedzonko to właściwie od godziny 8:00 rano do godziny 22:00 można było jeść do woli. Przekąski takie jak fast foody, świeże warzywa i owoce oraz słodycze i napoje dostępne były cały czas. Śniadania, obiady oraz kolacje były natomiast urozmaicone i pełne pyszności przygotowywanych przez kucharzy w obecności wczasowiczów. W ten sposób mogliśmy mieć pewność, że to co jemy nie jest odgrzewane w mikrofali, a świeżo przygotowane. Cóż więcej mówić? Było smakowicie o czym świadczyły pełne talerze na każdym stoliku oraz wskazówka wagi, która po powrocie nieco drgnęła w niepożądaną stronę. Ach, było coś jeszcze! W hotelu znajdują się restauracje tematyczne takie jak meksykańska, azjatycka czy kanaryjska. Możemy skorzystać z takiej kolacji za darmo zapisując się na nią uprzednio w recepcji. My wybraliśmy się do knajpy ze smakami azjatyckimi, które ja bardzo lubię, a za którymi Jacek nie przepada, ale dzielnie mi towarzyszył i coś tam dziubnął :) Jedzonko bardzo dobre, choć nie zaskoczyli mnie niczym nowym, wszystkie potrawy miałam już okazję wcześniej jeść. Na terenie Hotelu znajdowały się również atrakcje takie jak dwa duże baseny, basenik dla dzieci, strzelnica, siłownia, salon kosmetyczny, dyskoteka, itd. Miejsce zdecydowanie dostosowane jest do rodzin z dziećmi, dla których przygotowany został bogaty program rozrywek. Ogromnym minusem Riu Paraiso jest brak darmowego WiFi, a ceny za udostępnienie (wyłącznie na jednym urządzeniu!) zdecydowanie nie zachęcały. Tym oto sposobem spędziliśmy wspaniały urlop zupełnie offline :)

Oficjalna strona hotelu: http://www.riu.com/


Kilka słów na temat miejscowości w jakiej się zatrzymaliśmy, a było to miasteczko o pięknej nazwie Puerto del Carmen, które jest największym centrum turystycznym wyspy Lanzarote. Nasz hotel znajdował się na uboczu, ale do centrum spacerkiem daleko nie było. W każdej chwili można było również podjechać autobusem, którego cena za jeden przejazd wynosiła ok. 1,70 euro. Przez miasto, a zarazem wzdłuż plaż ciągnie się główna ulica, na której znajdziecie setki restauracji, kawiarni, butików, sklepów z pamiątkami, wypożyczalni samochodów oraz wiele innych. Lubiących historię zapraszam do zwiedzenia dzielnicy La Tinosa, która rozlokowana jest wokół portu. Co ciekawe w obrębie miasta znajduje się aż osiem plaż. Nasza plaża była plażą piaszczystą, jak widać na powyższym zdjęciu. Piasek nie był czysto żółty jak na rajskich plażach, ani też typowo wulkaniczny jaki widzieliśmy na plażach Teneryfy, a mieszany. Parzył ten piasek, oj parzył! Duża powierzchnia pozwalała na odrobinę swobody, ludzie nie leżeli ściśnięci, spokojnie można było zachować kilkumetrowe odstępy. Na plaży znajdowały się leżaki, na które jednak trzeba było polować z samego rana, ponieważ ich liczba nie była dostosowana do liczby turystów wczasujących się w tej okolicy. Woda ciepła, można było popływać, ale również poskakać, kiedy pojawiały się fale. Jedynym minusem były silne wiatry występujące co kilka dni. Robiło się wtedy bardzo nieprzyjemnie, ponieważ ostry piasek smagał ciało i miało się wrażenie, że jest się nakłuwanym tysiącami malutkich i bardzo ostrych igiełek. Polecam więc kupno/wynajem parawanu, zaopatrzenie się w czapkę/kapelusz, okulary przeciwsłoneczne i chustkę na twarz dla wrażliwców. Więcej zdjęć z miasta i plaży, po której stąpaliśmy znajdziecie TUTAJ.


W końcu przechodzimy do wycieczek! Będzie ciekawie :) W zeszłym roku korzystaliśmy z wycieczek organizowanych przez biura podróży bądź stacjonarnych organizatorów. W tym roku postanowiliśmy zwiedzić wyspę na własną rękę i wypożyczyć na kilka dni auto. Mini Cabrio na powyższym zdjęciu to właśnie wynajęty przez Nas pojazd (140 euro za 3 dni + 30 euro paliwo), dzięki któremu zobaczyliśmy wiele więcej niż Ci, którzy zdecydowali się na zwiedzanie autokarem. Jeśli chodzi o wynajem samochodów to wypożyczalnie znajdują się na każdym kroku. Do podpisania umowy potrzebny jest wyłącznie dowód tożsamości oraz prawo jazdy. Szczerze mówiąc kabrioletem jeździłam po raz pierwszy i było to bardzo przyjemne doświadczenie. Nie dość, że wiatr muskał rozgrzane ciało to można było swobodnie rozkoszować się mijanymi widokami. Rozpoczynamy więc podróż :) 


~~ PLAYA PAPAGAYO ~~


Na powyższym obrazku widzicie jedną z siedmiu zatok skupionych pod nazwą Playas de Papagayo. Wjazd na teren skupiska to koszt 3 euro za samochód. Droga paskudna, piaszczysta, wyboista, usypana kamieniami. Doturlaliśmy się jednak, a Naszym oczom ukazały się plaże o czystym, żółtym piasku oraz krystalicznie czysta, turkusowa woda. Raj ten osłonięty jest wysokimi skałami, które skutecznie chronią przed wiatrami. Oczywiście, choć nierozsądnie, postanowiliśmy skrócić sobie drogę i wspiąć się po skałach na szczyt. Jakiż ubaw musieli mieć plażowicze widząc mnie pokonująca kolejne metry w sukience, która bardzo swobodnie i radośnie powiewała na wietrze ukazując moje wspinające się pośladki. N aszczęście nauczona doświadczeniem podczas każdej wycieczki miałam w bagażniku zapasowe adidasy, poneiważ nie wszędzie dało się dreptać w sandałkach. Wdrapaliśmy się jednak, pospacerowaliśmy i trafiliśmy na teren pokryty ogromną ilością ułożonych z kamieni serc z inicjałami i imionami kochanków. Jacek się śmiał, że wygląda to trochę jak cmentarzysko, ale mimo wszystko robiło wrażenie. Oczywiście ułożyliśmy własne serce, nie mogłam przecież przejść koło tego obojętnie i nie zostawić romantycznego kawałka siebie na wyspie. Mam nadzieję, że ten gest nie uśmierci Naszej miłości ;) Więcej zdjęć z rajskiej plaży zobaczycie TUTAJ.


~~ LOS HERVIDEROS ~~


Kolejne odwiedzone przez Nas miejsce to Los Hervideros, wybrzeże skalne prezentujące naturalne formy przyrody. Formacje te powstawały przez lata dzięki wodzie, która rzeźbiła w zastygającej magmie tunele, jaskinie oraz inne szczeliny. Miejsce ciekawe, godne odwiedzenia. Niestety jego urok zepsuła autokarowa wycieczka turystów, którzy nie dość, że rozeszli się jak mrówki wypełniając całą okolicę to dodatkowo denerwowali swoim bezmyślnym zachowaniem. Ja rozumiem, że każdy wszystko chce dokładnie obejrzeć, ale żeby pchać się w miejsca wąskie, gdzie ewidentnie zmieści się tylko kilka osób, i uniemożliwić swoim natarciem wydostanie się innych z tego miejsca to lekka przesada. Niestety charakter mam taki, że irytuje mnie do granic możliwości ludzka bezmyślność. Mimo wszystko miejsce godne uwagi, dlatego zapraszam do obejrzenia reszty zdjęć TUTAJ. :) 


~~ PARQUE NACIONAL DE TIMANFAYA ~~


Jeśli są wśród Was tacy, którym marzy się podróż na Księżyc, to jako substytut proponuję wybranie się do Parku Narodowego Timanfaya, zwanego przez Nas potocznie Fają Timona (I tu nasuwa się myśl o bajce "Król Lew", ktoś płakał podczas sceny śmierci Mufasy? ;)) Zaskoczy Was tam księżycowy krajobraz uformowany na przełomie lat 1730/1731, kiedy nastąpiły ostatnie wybuchy wulkanów na wyspie. Wjazd na ten surowy, acz zaskakujący teren to koszt 9 euro od osoby. Kiedy już odstaliśmy swoje w kolejce na górę i zaparkowaliśmy samochód zostaliśmy skierowani do autokaru wycieczkowego. Ten zabrał nas na ok. 30 minutową podróż wśród wygasłych wulkanów i wszechobecnej lawy. Widoki niesamowite, te formy, te kolory! Wszystko zapiera dech w piersiach. Podczas całej podróży kręciłam film, mam nadzieję, że wkrótce uda mi się go zmontować i podzielić się z Wami tym, co widzieliśmy na własne oczy. Szczerze mówiąc przy tym krajobrazie widoki spod teneryfskiej Teide chowają się. Po powrocie udaliśmy się na obiad do słynnej Restauracji El Diablo. Cóż w niej takiego niezwykłego? Ano to, że za grilla służy ogromny otwór prowadzący do wnętrza Ziemii, z której zieje żar. Nad grillem w kształcie ogromnego koła nie jest się człowiek w stanie nachylić taki gorąc bucha. Skusiliśmy się na kurczaczka z tegoż wyjątkowego grilla w towarzystwie warzyw i pieczywka. Nie co dzień jada się obiad w ten sposób przyrządzony, a do tego mając przed oczami takie krajobrazy. Jeśli wybieracie się na wyspę to nie możecie przegapić tego miejsca! Kiedy jedzie się samochodem, nie czuć ogromu powierzchni jaką się przemierza, natomiast z góry wygląda to zupełnie inaczej. Radość w moim sercu pojawiła się, że miałam okazję zobaczyć tak wspaniałe twory przyrody. W prawdzie my z tego nie skorzystaliśmy, ale jest również możliwość wykupienia wycieczki po Parku, która odbywa się na wielbłądach :) Wynajęcie jednego wielbłąda to koszt 12 euro. 

Więcej zdjęć TUTAJ.


~~ SALINAS DEL RIO ~~


Ta wielka, zajmująca 106,380 metrów kwadratowych, odsalarnia wody robi ogromne wrażenie na turystach nie tylko powierzchnią, ale przede wszystkim kolorowymi zbiornikami, które układają się w niezwykłą mozaikę. Prawdopodobnie po raz pierwszy wydobyto tu sól w XVII wieku. 


~~ JAMEOS DEL AQUA ~~ 


To podobno najczęściej odwiedzane miejsce na wyspie Lanzarote. Wstęp to koszt 8 euro. Jest jednak możliwość kupienia biletów kombi do kilku miejsc turystycznych, wychodzi to wtedy ciut taniej. Pierwsze co ukazało się Naszym oczom po przekroczeniu bramek wstępu, to ogromny fragment długiego łańcucha korytarzy lawowych. Na dnie jaskini uformował się zbiornik wodny, który ma niesamowitego mieszkańca. Otóż wody te są królestwem dla raka albinosa, który zamieszkuje oceany na głębokości 3 000 metrów. Cóż go więc tu sprowadziło? Nie wie nikt. Niestety nie dane było Nam zobaczyć tego niezwykłego zwierza, ale sam korytarz robił wrażenie. Trafiliśmy na porę, w której poziom wody się podniósł i w celu przedostania się na drugą stronę jaskini trzeba było zdjąć buty i brodzić w lodowatej wodzie po kostki. Cóż za przygoda! Powyżej jaskini znajduje się piękny basen widoczny na powyższym zdjęciu otoczony dziką roślinnością. Na zdjęciach możecie dojrzeć również salę koncertową. Cudnie!

Więcej zdjęć TUTAJ.

~~ CUEVA DE LOS VERDES ~~


Lubicie horrory? My ostatnio mieliśmy wieczory pełne grozy, ot taka ochota na ten rodzaj kina. W większości wybieraliśmy filmy, których akcja rozgrywa się w jaskiniach bądź opuszczonych tunelach. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że kolejna atrakcja polega na zejściu do jaskini. Nie powiem, że moja bogata wyobraźnia nie podpowiadała mi obrazów, które wywołały gęsią skórkę. Raz się jednak żyje, trzeba spróbować wszystkiego, w końcu turyści wchodzą tu od lat i wychodzą żywi, a do tego bardzo zadowoleni :) Długość tunelu udostępnionego do zwiedzania to 2 kilometry, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze sam system korytarzy, który został zachowany w naturalnej formie, poza stworzeniem przez człowieka kilku schodków, oświetlenia i przewężeń, nadawał temu miejscu niepowtarzalnego klimatu. Po drugie w części tunelu można było na podstawie kolorów rozpoznać różne minerały: fosfor, magnez, wapń, węglik czy tlenek żelaza. Wspaniała kolorystyka oraz niesamowite formy utworzone przez zastygającą lawę. Udało Nam się zejść 50 metrów ponad powierzchnię, coś niesamowitego. Bardzo ciekawym było utworzone pomiędzy skałami jeziorko, które wyglądało jak lustro. Kiedy podeszliśmy do niego, nie wiedząc jeszcze, że jest to woda mieliśmy wrażenie, iż patrzymy w przepaść. Okazało się jednak, że to tafla wody tak idealnie odbijająca górną cześć jaskini. Kiedy przewodnik rzucił na taflę kamień Naszym oczom ukazała się wzburzona woda, która miała głębokość zaledwie 20 cm. Na prawdę coś niesamowitego i godnego uwagi. Poza tym w jaskini jest niesamowita akustyka, praktycznie nie ma tam w ogóle echa. Więcej zdjęć z tego niezwykłego miejsca znajdziecie TUTAJ. Wstęp to koszt 8. euro.


~~ MIRADOR DEL RIO ~~


Wyspa na zdjęciu to najbliżej położona Lanzarote wyspa La Graciosa. Obserwować ją w pełnej krasie możemy z tarasu widokowego Mirador del Rio, który znajduje się na wysokości 400 metrów. Widoki zapierają dech  w piersiach (Czy ja tego nie nadużywam?)  Koniecznie musicie zobaczyć TUTAJ więcej zdjęć. Punkt widokowy to również kawiarenka, w której możemy napić się dobrej kawy bądź zjeść coś słodkiego, a także kupić kilka pamiątek :) 


~~ MUSEO DE LA PIRATERIA ~~


Na Zamek trafiliśmy zupełnym przypadkiem, przejeżdżając nieopodal. Dobry był to wybór, ponieważ widoki ze szczytu były niesamowite! Budowla została wzniesiona w XIV wieku i dziś jest siedzibą Muzeum Piractwa na Wyspach Kanaryjskich. Płacimy 3 euro wstępu i przenosimy się w krainę piratów. Ciekawie zrobione choć moim zdaniem zaprezentowano za dużo rysunków, a za mało eksponatów. Zdjęć z wnętrza nie mam, ponieważ nie dopilnowałam ustawień sprzętu i w zaciemnionych pomieszczeniach fotografie wyszły bardzo zaszumione. Zapraszam jednak do obejrzenia wspaniałych widoków TUTAJ.

Oficjalna strona: http://www.museodelapirateria.com/en/el-castillo-de-santa-barbara


~~ SUBMARINE SAFARI ~~ 


Wielkie rozczarowanie, za które zapłaciliśmy 47 euro (rezerwacja online), normalny koszt to 55 euro. Zabawa polega na przepłynięciu się łodzią podwodną na głębokości 30 metrów. W materiałach zachęcających pokazanych było wiele atrakcji, których w rzeczywistości nie było. Owszem, rybki za okienkiem pływały, Pan nurek przez chwilę pomachał i powygłupiał się, jakiś statek w częściach ujrzeliśmy i na tym koniec. Spodziewałam się większej liczby wraków/skarbów na dnie, nurek miał cuda z rybkami wyczyniać, a tu tak troszkę nijak. Czuję ogromny niedosyt, którego nie rekompensuje mi fakt, iż mogę pochwalić się certyfikatem głoszącym, żem głęboko pod wodą pływała.  :( 



~~ ARRECIFE ~~


Ciężko odmówić sobie zwiedzenia tego miasta, ponieważ jest ono stolicą wyspy. Przyznam szczerze, że mieliśmy duże oczekiwania co do atrakcji w tym miejscu, ale nie można powiedzieć, że nie warto tam jechać. Po pierwsze warto przespacerować się plażą o złocistym piasku i zanurzyć stopy w turkusowej wodzie. Podczas spaceru łypać oczkiem można na imponujący Gran Hotel, który zdecydowanie góruje nad niższą zabudową miasta. Nie trudno zauważyć, że miasto zachowało charakter i styl kolonialnej wioski rybackiej. Idąc wzdłuż wybrzeża natknąć się możemy nie tylko na mały port, ale również na Castillo de San Gabriel, który możecie podziwiać TUTAJ na zdjęciach. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie wdrapania się na armaty i odpowiedniego pozowania. To jednak niech zostanie w rodzinnym albumie ;) Ciekawym miejscem okazała się mała zatoczka, na której spoczywa kilkanaście wraków małych łódek i kutrów. Wygląda to ciekawie na tle miejskiej panoramy. Polecam zajrzeć do Arrecife, ale nie robić sobie dużych nadziei i nie planować spędzenia tam całego dnia. 


~~ RANCHO TEXAS PARK ~~


Doskonałe miejsce na wypad z dziećmi, ale nie tylko. Spotkaliśmy w tym miejscu wiele pięknych zwierząt, a jak wiadomo ja zwierzątka kocham i byłabym bardzo zawiedziona nie odwiedzając ich na Lanzarote. Park zaprojektowany ciekawie przy pomocy skał oraz roślinności. Bardzo podobał mi się pokaz z udziałem fok oraz ptaków drapieżnych, które latały tuż nad Naszymi głowami. Papugi wykonujące cyrkowe sztuczki również były niczego sobie :) Dla ochłody oraz radochy dzieci do dyspozycji jest aquapark. Wstęp: 20 euro. Więcej zdjęć TUTAJ, zachęcam do obejrzenia.

Oficjalna strona: 
http://www.ranchotexaslanzarote.com/park/


~~ JARDIN DE CACTUS ~~


Są wśród Was miłośnicy kaktusów? Jeśli tak to witajcie w raju! Ogród ten jest wspaniałym dziełem architektonicznym, idealnie wpasowującym się w krajobraz. Tyle różnych kaktusów moje oczy na raz jeszcze nigdy nie widziały. Chodząc po ogrodzie bardzo intensywnie myślałam o swojej najlepszej przyjaciółce, która zbiera kaktusy i niewątpliwie zakochałaby się w tym miejscu. Coś pięknego i godnego obejrzenia choćby na zdjęciach TUTAJ. Wejście: 5,50 euro. 


~~ PUERTO DE LOS MARMOLES ~~


Ten, na swój sposób, piękny wrak znajduje się pomiędzy miastami Arrecife a Costa Teguise w zatoce Los Marmoles. Statek został wybudowany w 1954 roku w Londynie. Jeśli ciekawi Was to jak wylądował u wybrzeży Lanzarote to zachęcam do poszperania w Internecie. My lubimy takie atrakcje więc nie mogliśmy pominąć tego punktu na mapie. Wrak się jeszcze dość dobrze trzyma i cieszy oczy turystów.

Więcej zdjęć TUTAJ.

~~ LAGOMAR ~~


LagOmar położone jest w małym miasteczku Nazaret i osadzone, a właściwie zatopione, w kamiennych wzgórzach. To najbardziej imponujący i przyciągający turystów budynek w tej okolicy. Biel murów przyciąga wzrok, a niezliczone ogrody skalne i jaskinie zachęcają do odwiedzenia. Budynek jest połączeniem Muzeum, restauracji i baru, które zostały idealnie wkomponowane w krajobraz bez jego naruszania. Jak głosi legenda, budynek ten został zaprojektowany dla słynnego aktora Shariffa Omara, który na krótko wszedł w jego posiadanie, a następnie przegrał go w brydża. Powiem szczerze, że kompleks na prawdę robi ogromne wrażenie. Surowe, a zarazem pełne duszy wnętrza współgrają z delikatną zielenią roślin i stonowanymi kolorami skał. Zakamarki i baseniki dodają temu uroku :) 

Więcej zdjęć TUTAJ.


~~ CESAR MANRIQUE ~~


Cesar Manrique to osoba mi dotąd nieznana. Jedyne co wiedziałam o tym człowieku to to, że jego dłońmi zostało pomalowane BMW 730i, które stoi w Naszej sypialni jako model w skali 1:18. Okazało się jednak, że człowiek ten jest wspaniałym artystą, któremu warto poświęcić więcej uwagi. Otóż Pan ten zaprojektował większość atrakcji na Lanzarote oraz innych wyspach, jakie dziś cieszą turystów. Stworzył on słynną restaurację El Diablo, Mirador del Rio, Jardin de Cactus, ogrody i baseny w hotelu Los Salinas, Jameos del Aqua, LagOmar oraz wiele innych obiektów i pomników. Właściwie gdzie się nie ruszyliśmy tam przewijało się jego nazwisko. Manrique czynnie brał również udział w walce na rzecz zachowania dziedzictwa kulturowego Lanzarote. Mieliśmy okazję zwiedzić fundację powstałą w jednej z jego posiadłości oraz dom, w którym mieszkał i tworzył. Piękne wnętrza i niesamowity warsztat do pracy. Po tych wizytach na pewno bliżej przyjrzę się sylwetce Cesara Manrique i Was również do tego zachęcam.

Więcej zdjęć TUTAJ.
 Oficjalna strona: http://www.cesarmanrique.com/


~~ ALOE VERA ~~


Każdy z Was zapewne słyszał o dobroczynności Aloesu. Nie trudno być dobrym jak się ma w sobie ponad 140 biologicznie czynnych składników, prawda? Podobno ten prawdziwy i działający cuda Aloes rośnie na Fuertaventurze. Przychodzę więc do Was z ostrzeżeniem! Na Lanzarote na każdym kroku możecie znaleźć sklepy oferujące produkty, które podobno wytwarzane są na bazie Aloesu i w ogóle super hiper, wszyscy kupujemy. Otóż nie! Nauczona doświadczeniem i przestrzeżona przez pewnego Niemca, który zna się na rzeczy, zerknęłam na skład produktów oferowanych przez uśmiechnięte, wypacykowane i "wyglądam młodziej dzięki Aloesowi" Panie. Lista składników bardzo długa, a na miejscu pierwszym woda, gliceryna, parafina, itd. A gdzie nasz ekstrakt z Aloesu? Czasem w środku, a czasem na końcu listy. I od słówka do słówka okazuje się, że te wspaniałe produkty ekstraktu w sobie mają zaledwie 2-3%. Ja przepraszam bardzo, ale to mnie nie kręci. Podreptaliśmy trochę, poszukaliśmy, popytaliśmy i jest! Są na rynku światowym kosmetyki/suplementy, które faktycznie (mam taką nadzieję i szczerze w to wierzę) w swoim składzie mają ponad 90% ekstraktu z tej rośliny. Takie dobroci oferuje marka Aloe Vera Fresca, na które się skusiliśmy. Nie powiem Wam w tej chwili czy faktycznie te kosmetyki/suplementy są dobre, ponieważ testuję je zaledwie od dwóch tygodni, ale moje pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Zakupy robiliśmy w sklepie stacjonarnym, a w gratisie dostaliśmy dwa duże Aloesy, które widzicie na zdjęciu powyżej. Liście mają tak mięsiste, że już zacieram rączki, kiedy będę mogła je podcinać i korzystać bezpośrednio z dobrodziejstwa miąższu. Chcę jednak poczekać z tym, aż się trochę roślinki rozrosną ;)

Nasza wycieczka dobiegła końca. Mam nadzieję, że dzielnie dotrwaliście do końca. Miło byłoby również, gdybym w części z Was obudziła wspaniałe wspomnienia, a innych zachęciła do odwiedzenia wyspy. Napomknę jeszcze, że nie trzeba mieć dużego budżetu, aby powrócić z walizkami wypełnionymi pamiątkami. Pocztówki, koszulki czy inne pamiątki są na prawdę bardzo przystępne cenowo. Podobnie jest z lokalnymi restauracjami, za na prawdę niewielkie pieniądze można zjeść dobrze i dużo. Co Nas zaskoczyło to ceny alkoholi, które były dużo, dużo niższe niż w Szwajcarii czy w Niemczech. Pamiętając jednak o limitach, nie należy szaleć z tego typu zakupami. Wydaje mi się jednak, że najwięcej pieniędzy zżerają wejściówki. Z drugiej strony będąc na wyspie i nie mając pewności czy ponownie się tam zawita, aż żal nie skorzystać z okazji i nie zobaczyć czegoś więcej poza hotelowym basenem ;)


Szwajcaria + Polska = mieszanka idealna?

$
0
0

Pamiętacie mój wpis o tęsknocie? Towarzyszy ona każdemu z nas, a w szczególności chyba tym, którzy żyją na emigracji. Mieszkając poza granicami kraju tęsknimy za rodziną, przyjaciółmi, ulubionymi smakami, miejscami i wieloma rzeczami, które towarzyszyły nam na co dzień, a których substytuty nie do końca spełniają swoje zadanie. Marzymy często o tym, aby choć cząstkę tego co mieliśmy w Polsce zabrać do kraju, w którym obecnie mieszkamy. Z drugiej jednak strony, będąc na przykład na urlopie w rodzinnych stronach, brakuje nam kawałka tego co zostawiliśmy i zbudowaliśmy za granicą. Czasem bardzo ciężko uporządkować takie uczucia, poradzić sobie z nimi i zaakceptować położenie w jakim się znaleźliśmy, nawet jeśli jest ono świadomym wyborem. Dzisiejszy wpis będzie dotyczył właśnie tego za czym tęsknie i czego mi brakuje w Polsce, w której się wychowałam i w Szwajcarii, która jest moim aktualnym i prawdopodobnie docelowym miejscem zamieszkania. Opowiem Wam o pięciu "rzeczach" przydatnych w życiu codziennym, które przeniosłabym z Polski do Szwajcarii oraz pięciu, które chętnie widziałabym w Polsce, ponieważ w Szwajcarii odgrywają ważną dla mnie rolę. Kto wie, może na tej zasadzie można by stworzyć kraj idealny? Posklejać w jedno to, co nam najbardziej odpowiada i stworzyć krainę mlekiem i miodem płynącą? Zastanawialiście się kiedyś jak taki kraj by wyglądał? Czego byłoby w nim pod dostatkiem, a co ograniczylibyście do minimum bądź całkowicie wyeliminowali? Bardzo ciekawią mnie Wasze odpowiedzi, niech poniesie Was wyobraźnia! :)


SZWAJCARIA -> POLSKA:

1. Recykling, który w Szwajcarii jest na wysokim poziomie, możecie przeczytać o tym TUTAJ. Segregacja śmieci jest tu czymś zupełnie naturalnym. Sama z przyjemnością oddzielam plastiki, szkło, metale, makulaturę, kartony i inne odpady, ponieważ jest to po pierwsze wygodne, a po drugie mam poczucie, że dokładam choć małą cegiełkę do utrzymania środowiska w dobrym stanie. Czasem trzeba przejść się główną ulicą z ogromną siatką odpadów w celu dotarcia do odpowiedniego kontenera, ale nie wzbudza to zdziwienia czy innych dziwnych/nieprzyjemnych reakcji. Co zaś zastałam w rodzinnym Wrocławiu podczas tegorocznego urlopu? Kontenery na podwórku stoją i dumnie się prężą, ale ludzie chyba jeszcze nie dojrzeli do tego w jaki sposób je zapełniać. Wrzucają śmieci do złych pojemników, kładą je poza obrębem przeznaczonym do tego, wszystko upychają do jednego wora. Przykro mi jest to pisać, ale polskie społeczeństwo ciężko przyjmuje i korzysta z nowoczesnych udogodnień. Myślę, że minie wiele lat, aż ludzie przekonają się do segregacji i będą robić to poprawnie, a przede wszystkim świadomie, a nie z przymusu.

2. Szacunek kierowców wobec pieszych. Z dzieciństwa wyniosłam zasadę, że zanim przejdę przez ulicę muszę sto razy przekręcać głowę i upewnić się, że w pobliżu nie ma zagrożenia. Jeśli samochód jest daleko to czasem też nie warto ryzykować, ponieważ nie ma się pewności, że kierowca naciśnie hamulec. Ba! Jeszcze śmie krzyczeć, żeś zły człowieku wlazł na pasy, kiedy on się śpieszy... do grobu? Więzienia? Zależy od przypadku. Czasem też migaczem sygnalizuje skręt w prawo, a skręca w lewo prosto na pasy, na których się znajdujemy. Znacie to? Podejrzewam, że bardzo dobrze. Jak jest w Szwajcarii? Nie zaryzykuję stwierdzenia, że na jezdnię można wejść z zamkniętymi oczami, ale pewnie jakiś śmiałek by się znalazł. Tutaj kierowcy przepuszczają pieszych, zatrzymują się, zwalniają widząc chętnych do przejścia na drugą stronę jezdni. Takie sytuacje mnie peszą. Często zbliżając się do przejścia i widząc nadjeżdżający z oddali samochód stoję i czekam grzecznie aż przejedzie. Ten jednak zwalnia, a kierowca macha rączką abym przechodziła, on poczeka, jego ta minutka nie zbawi. Miłe, acz niezręczne dla mnie. Podejrzewam, że swoim zachowaniem, niepewnością i chęcią przepuszczania pojazdów zwyczajnie kierowców irytuję :) 

3. Wodopoje. Tak, dobrze czytacie, wodopoje. Możliwe, że ma to swoją fachową nazwę, ale dla mnie to po prostu korytka. W wielu miejscach w mieście natknąć się możemy na mniejsze bądź większe "fontanny", z których tryska woda zdatna do picia. Ludzie bez obaw i skrępowania zatrzymują się i piją bezpośrednio z kraników bądź napełniają butelki/kubeczki. Doskonała rzecz! Zapewne każdy z Was był w sytuacji, w której przycisnęło go mocne pragnienie, a nie miał czasu bądź możliwości podejścia do sklepu. Tutaj w takich wypadkach uspakajamy organizm, ponieważ prędzej czy później na naszej drodze wodopój się pojawi. 

4. Komunikacja. Oprę się przede wszystkim na komunikacji w Zurychu, ponieważ to z nią mam najczęściej do czynienia. Po pierwsze duża sieć połączeń, dzięki której możemy dotrzeć właściwie w każde miejsce. Niektórzy śmieją się, że przystanki ustawione są tu co 100 m, coś w tym jest ;) Po drugie mając jeden bilet możemy skorzystać ze środka komunikacji jaki w danej chwili nam pasuje, a więc z tramwaju, autobusu, pociągu, a nawet statku! Znacznie ułatwia to poruszanie się, im więcej możliwości tym szybciej do celu. Nie powiem, że w środkach transportu panuje porządek i jakość idealna, ale poziom jest znacznie wyższy niż w Polsce. Ciężko spotkać porozrywane siedzenia, popisane/podrapane szyby czy poczuć wszechobecny zapach moczu. Jak ja za komunikacją miejską nie przepadam, tak tutaj nauczyłam się z niej korzystać z przyjemnością. Co dodaje temu wszystkiemu smaku to to, że zawsze na początku i końcu trasy kierowcy/motorniczy serdecznie witają i żegnają pasażerów przy pomocy mikrofonów :) Jak to wygląda w szczegółach możecie przeczytać TUTAJ

5. Stosunek cen produktów/usług do zarobków. Mówi się, że Szwajcaria to kraj drogi i ja temu nie zaprzeczam, tak jest. Jest tak przede wszystkim dla tych, którzy przyjeżdżają tu do pracy na sezon bądź na przykład na urlop. W takich sytuacjach przelicza się ceny szwajcarskie na złotówki i człowiek łapie się za głowę. Kiedy jednak się tu zamieszka i posiada stałą pracę pogląd się zmienia. Dziś widzę, że ceny dostosowane są do średnich zarobków, akceptuję to i żyję z tym. Przykładowo, w Szwajcarii jestem w stanie z części miesięcznej pensji kupić drogą, markową torebkę bądź w ciągu roku zarobić na naprawdę bardzo dobry samochód. W Polsce z torebki zrezygnuję bo pochłonie ona całą moją pensję i do końca miesiąca będę musiała żyć o wodzie i chlebie, a na dobry samochód trzeba ciułać kilka, a czasem i kilkanaście dobrych lat. To bardzo przykry fakt, ale z moich obserwacji wynika, że prawdziwy. Bardzo chciałabym, aby w Polsce zostały zrównoważone ceny z zarobkami tak, aby polskie społeczeństwo mogło pracować ze świadomością, że ta praca przynosi konkretne zyski i pozwala na przyjemności, a nie jedynie na wiązanie końca z końcem i życie na kredyt.  


POLSKA -> SZWAJCARIA: 

1. Ser biały. Wyobrażacie sobie, że w Szwajcarii nie ma białego sera? Owszem, są twarożki mielone i "serki wiejskie", ale sera w kostce nie kupicie. Po nocach śni mi się półtłusty z wrocławskiego sklepiku pod domem, ach! W związku z tym uciążliwym dla mnie brakiem nie mogę zrobić domowych pierogów, naleśników z serem czy choćby gzika do ziemniaczków w mundurkach. Powiecie, że przecież można zastąpić innym twarożkiem, ricottą czy innymi produktami, prawda? To jednak nie ten smak, nie ta konsystencja! Musi być smak dzieciństwa i koniec ;)

2. Tradycje obchodzenia Świąt. Jak wiecie nie jestem osobą religijną, ale rodzinne tradycje z chęcią podtrzymuję i czerpię z tego ogromną radość. Bardzo lubię przygotowania do Świąt, gotowanie, pieczenie, sprzątanie, dekorowanie, a potem uroczyste spożycie posiłku w gronie najbliższych, za którymi oczywiście bardzo tęsknię, ale nie będę poświęcać temu kolejnego punktu. Podobnie jest z urodzinami czy imieninami, które chętnie obchodziłam z rodziną i przyjaciółmi. Zawsze z moją najlepsza przyjaciółką, którą bym tu oczywiście chętnie sprowadziła, robiłyśmy sobie drobne podarki i spędzałyśmy miłe chwile. Tutaj oczywiście również dekoruje się domy, sklepowe półki uginają się od świątecznych pierdółek, są wspaniałe jarmarki i inne atrakcje. Po tym co własnie na półkach się znajduje i co widzę w koszykach  stwierdzam, że Szwajcarzy idą na łatwiznę i kupują gotowe dania i wypieki charakterystyczne dla danego okresu. Nie ma tu kilkudniowego biesiadowania w domu, wolą spotkać się w gronie przyjaciół i iść na świąteczne śniadanie/obiad/kolację do restauracji. Jedzą i piją na zdrowie, a potem wracają do domów i do codzienności, która nie ocieka poświątecznym sprzątaniem i wyjadaniem resztek ;) 

3. Grzybobranie. Może zabrzmi to dziwnie, ale bardzo tęsknie za możliwością ubrania się w dres, gumiaki i wyruszenia z rodzicami do lasu. Lasu ogromnego, pachnącego, pełnego kolorów i dźwięków. Brakuje mi wpatrywania się w ściółkę, radości ze znalezienie grzybka i lekkiej rywalizacji, kto ma ich więcej w koszyku. Marynowania małych łebków w cebulce i occie, a także nawlekania ich na nitkę i suszenia. Uwielbiam zapach suszonych grzybów unoszący się w domu. Wiąże się z tym oczywiście też brak pewnych potraw takich jak sos grzybowy do ziemniaczka i kotleta, jajecznica na kurkach, itd., ponieważ kupne grzyby nie smakują tak samo jak te zebrane samodzielnie. W Szwajcarii nie można od tak iść sobie do lasu i nazbierać dobroci. Trzeba uzyskać pozwolenie oraz nie przekroczyć kilogramowych limitów! Wyobrażacie sobie? Widzicie piękny las, grzybki się do Was z trawki uśmiechają, a tu przygarnąć ich nie można :(

4. Pieczywo. Może moje kubki smakowe są wypaczone, ale nigdzie nie jadłam jeszcze tak dobrego pieczywa jak w Polsce. Duży wybór, dużo dodatków, zakwasik i wszystko rozpływa się w ustach. Nie wspominam oczywiście o chlebie wypiekanym przez moją Mamę, bo to jest mistrzostwo świata, za tym tęsknię najbardziej i tego tutaj nie znajdę. Ciężko mi też znaleźć tu pieczywo, który jadłabym ze smakiem, po które sięgałabym za każdym razem. Są oczywiście różne rodzaje, ale wciąż czegoś im brakuje. Podobnie sprawa ma się z wypiekami cukierniczymi. Polski, domowy wypiek przebija wszystko! 

5. Kiszonki. Tego na co dzień brakuje mi bardzo. Uwielbiam kiszoną kapustę i kiszone bądź małosolne ogóry, mmm! Oczywiście można takie produkty kupić w Szwajcarii, ale są one paczkowane i nie do końca takie jak mój smak z dzieciństwa. Dla mnie najlepszą kapustą jest kapusta kupiona z beczki, która wywołuje porządne rewolucje żołądkowe. Ogórek również najlepiej smakuje wydłubany z beczki sklepowej bądź po prostu ukiszony samodzielnie. W Polsce te produkty mają moc i konkretny smak, tutaj są dla mnie lekko wyjałowione, jakby niedostatecznie ukiszone. Za każdym razem jak jestem w Polsce to targam ze sobą do Szwajcarii słoje pełne ogóreczków, grzybków i kapustki :)



Temat na ten wpis narodził się w głowach założycielek Klubu Polki na Obczyźnie, którego jestem członkinią. Klub zrzesza wspaniałe polskie blogerki z całego świata, które dzielą się swoim życiem poza granicami rodzinnego kraju. Zapraszam Was serdecznie do zajrzenia na strony innych dziewczyn, które tworzone są z ogromną pasją i zaangażowaniem. Każda z nich jest inna, każda wyjątkowa i każda odkrywa przed swoimi czytelnikami inne zakątki świata. To wspaniałe uczucie być w takim gronie i móc wymieniać się doświadczeniami w wielu tematach, a także tworzyć projekty takie jak ten :)


Ponawiam pytanie: jak wyglądałby Wasz kraj idealny? Co chcielibyście zmienić w kraju, w którym aktualnie mieszkacie? Czego Wam w tym kraju brakuje, a co uważacie za niepotrzebne? Jak wyobrażacie sobie życie w miejscu, które spełnia Wasze wszystkie oczekiwania? Jest to możliwe? :) 


Hiltl, wegetariańska rozkosz podniebienia.

$
0
0

Są wśród Was miłośnicy wege jedzonka? Jeśli tak, to ten post na pewno przypadnie Wam do gustu! Ja w prawdzie mięskiem nie gardzę, ale też bardzo lubię smaki wegetariańskiej, wegańskiej czy tym podobnej kuchni. Postanowiłam Wam więc przybliżyć pewne owiane sławą miejsce w Zurychu, w którym serwują przepyszne jedzonko :) Wybrałam się tam w zeszłym tygodniu z moja serdeczna koleżanka, która już od dawna zachwalała to miejsce. "Hiltl", to według Księgi Rekordów Guinnessa, najstarsza wegetariańska restauracja na świecie, otwarta w roku 1898. Obecnie prowadzona jest już przez czwarte pokolenie rodziny Hiltl. Niegdysiejszy "korzenny bunkier" jest hybrydą restauracji, bufetu samoobsługowego, dań na wynos, klubu, baru, kateringu, sklepu, kucharskiego atelier, seminariów, imprez i wielu innych :) 




Jak widzicie wystrój jest bardzo przyjemny dla oka, ciepły, w kolorach ziemi. Bardzo lubię takie wnętrza, nie uderzają nachalnie po oczach, pozwalają się zrelaksować i cieszyć tym co kolorami wyróżnia się na talerzu. A na talerzach w "Hiltl" jest na prawdę bogato i smacznie! W związku z tym jest tam na prawdę sporo gości, proponuję więc wcześniej telefonicznie bądź online zarezerwować stolik, zwłaszcza jeśli wybieracie się tam w porze lunchu.




Można zamówić gotowe dania z karty, ale wydaje mi się, że o wiele ciekawszą i częściej przez ludzi wybieraną opcją jest skorzystanie z bufetu i samodzielne skomponowanie posiłku. Ciepłe półmiski z krzyczącą zawartością "zjedz mnie!" roztaczają w pomieszczeniu wspaniały zapach. Aromaty przypraw mieszają się z powietrzem i wodzą za nos. Mamy tutaj ogromny wybór sosów, gulaszy, sałatek, deserów, pierożków typu samosa i wiele, wiele innych pyszności, którym na prawdę ciężko się oprzeć. Wszystko świeże, zdrowe i przywodzące na myśl domowe smaki. Każda potrawa jest opisana i oznaczona papryczkami, które informują o stopniu ostrości dania co uważam za doskonały pomysł. Nie każdy przecież lubi mieć piekło w buzi. TUTAJ znajdziecie listę symboli jakimi dania są opatrzone i ich wyjaśnienie. Mamy tutaj ponad 100 różnych dań wegetariańskich i wegańskich z całego świata. Od wczesnego rana, aż po późną noc możemy zjeść tu śniadanie, brunch, lunch, przekąski, obiad i kolację. W każdej chwili można wejść i zaspokoić brzuszek :) 

Więcej informacji o bufecie TUTAJ.
Jeśli jesteście ciekawi cen to zapraszam TUTAJ do przejrzenia kart dań.


Po skomponowaniu dania ważymy je samodzielnie na ustawionych w lokalu wagach i otrzymujemy kwitek z kwotą do zapłaty. Rachunek regulujemy z kelnerem. Mój talerz, widoczny na powyższym zdjęciu, kosztował mnie 26 CHF. Jest to kompozycja testowa, chciałam popróbować kilka rzeczy. Następnym razem na pewno skomponuję już mniejszy i mniej mieszany posiłek. Wszystko bardzo dobrze przyprawione, różnorodne, paluszki lizać! Jeśli lubicie taką mieszankę wyraźnych smaków to koniecznie musicie zawitać do "Hiltl". Wasze kubki smakowe będą Wam wdzięczne! :) 

Więcej informacji TUTAJ. 


Wybierasz się do "Hiltl" z dzieckiem, ale obawiasz się, że nie da Ci ono zjeść w spokoju? Żaden problem! Od wtorku do piątku w godzinach 13:30 - 18:00 oraz w każdą sobotę od 9:00 do 18:00 w pobliskim Gloggelspiel YMCA Zurych Twoje dziecko znajdzie odpowiednią opiekę oraz dużą dawkę zabawy. Więcej informacji o zasadach opieki nad dziećmi TUTAJ. 



Jeśli coś w szczególności Wam przypadnie do gustu albo po prostu jesteście miłośnikami świeżej i zdrowej żywności możecie wdepnąć do pobliskiego "Vegi-Metzg", który został otwarty w listopadzie 2013 roku i jest pierwszym tego typu wege sklepem w Szwajcarii. Można tu kupić świeże sałatki, kanapki, soki, wina, tofu, tempeh, produkty sojowe oraz "wyroby mięsne" takie jak popularny tatar czy cordon blue. Wszystko kusi i ciężko decydować się wyłącznie na kilka produktów. Uważam jednak, że trzeba dbać o swój organizm i sprawiać sobie przyjemności i choć od czasu do czasu pozwolić sobie na droższe zakupy w tego typu sklepie. Po godzinach można zorganizować tu małe spotkanie że znajomymi bądź romantyczną kolację we dwoje :)

Więcej informacji na temat "Vegi-Metzg"TUTAJ.
A TUTAJ sklep online dla leniuszków bądź pracusiów :)


"Hiltl" organizuje spotkania/szkolenia/pokazy grupowe, podczas których można nauczyć się gotować pod okiem najlepszych kucharzy. To doskonały pomysł na spędzenie czasu z bliskimi bądź organizację firmowego spotkania, również integracyjnego. Uczestniczy pichcą wegetariańskie potrawy, a potem się nimi raczą w przyjemniej atmosferze :) 

Więcej informacji TUTAJ.


W nocy legendarna restauracja przeobraża się w elegancki klub, w którym możemy pobawić się przy muzyce deep house oraz innych brzmieniach. Regularnie przygrywają DJ lokalnej oraz międzynarodowej sceny. Kusząca propozycja. Jeśli tylko się tam wybiorę to na pewno zdam Wam relację czy warto odwiedzić "Hiltl" również nocą. 

Więcej informacji o klubie znajdziecie TUTAJ



W roku 1998 została wydana pierwsza książka kucharska "Hiltl". Nie spodziewano się tak wielkiego sukcesu, ale duże zainteresowanie odbiorców zaowocowało kolejnymi pozycjami. Książki kuszą przede wszystkim zawartością, a więc przepisami na potrawy jakich możemy skosztować w restauracji. Ich szata graficzna, prosta i wymowna również przypada do gustu. Obawiam się, że się skusze na kupno kilku pozycji ;)

Sklep Online TUTAJ.


 

Masz ochotę nauczyć się gotować? Skorzystać z rad specjalistów? Nauczyć się kulinarnych sztuczek? Tworzyć z najlepszych składników? "Hiltl" zaprasza na kursy gotowania dzieci, młodzież, dorosłych oraz cało rodziny bądź grona przyjaciół. Szczerze mówiąc to bardzo kusi mnie taka możliwość. Uwielbiam gotować, eksperymentować z przyprawami i składnikami z całego świata. Kto wie czy kiedyś nie skorzystam, może to być ciekawe doświadczenie :)

Więcej informacji TUTAJ. 


"Hiltl" to wachlarz możliwości, od jedzenia poprzez zabawę, aż do nauki. Na prawdę warto zapoznać się z każdym z tych aspektów. Ja jestem zachwycona jedzeniem jakie oferują, będę tam stałym gościem. Wkrótce wybieram się tam na lunch że swoim partnerem, wtedy na pewno pokażę Wam zdjęcia tego co trafiło na Nasze talerze.  Wiele więcej informacji na temat propozycji znajdziecie na oficjalnej stronie "Hiltl"TUTAJ. Koniecznie się tam rozejrzyjcie!


Z "Hiltl" bardzo blisko związana jest sieć wegetariańskich restauracji fast food "Tibits". Trzej bracia Reto, Christian i Daniel Frei wzięli udział w konkursie organizowanym przez ETH Zürich oraz firmę McKinsey, a ich projekt został nagrodzony dwukrotnie. Pozytywne reakcje otoczenia i zainteresowanie mediów zaowocowało stworzeniem "Tibits". Podobnie jak w "Hiltl" możecie tu skosztować zdrowych potraw przyrządzanych ze świeżych i różnorodnych składników. Również serdecznie zapraszam! Z relacji koleżanki wiem, że restauracja w Winterthur jest godna polecenia :)

Oficjalna strona TUTAJ.

Tyle na dziś. Powiedzcie mi proszę, czy lubicie wege jedzenie? Czy jest to dodatek do Waszej diety czy główne menu? Macie jakieś sprawdzone przepisy godne polecenia? :)

Viewing all 105 articles
Browse latest View live